Link do pierwszej części tutaj.
Zmieniam kierunek. Dotychczas wiatr pomagał, zdaję sobie jednak sprawę, że teraz będzie przeszkadzał. Wyjeżdżam z miasta z pełnym plecakiem pyszności i zaczyna mnie nosić po szosie. Minęło zaledwie 24, może 28 godzin od startu, a jak przysypiam. W torbie mam śpiwór, ten sam, który jeździł ze mną po nieznanych terenach Serbii i Chorwacji podczas Transcontinental Race dwa lata temu. To najważniejszy element mojego bagażu. Kiedy zanurzam się w nim i zamykam suwak nad głową, czuję się jak w łonie matki. Bezpieczny i spokojny, mimo, że zwykle coś mi się w tyłek wbija, to jest mi wygodnie, ciepło. Jestem w domu, myślami z rodziną i bliskimi. Później już zaczyna w środku zwyczajnie śmierdzieć, ale własny smród tak nie przeszkadza, jak cudzy. Kocham ten puchowy worek.
Tym razem stawiam na dalszą jazdę, wrzucam coś do ust, w uszach muzyka i jadę dalej. Nad ranem wiatr miota mną jak chorągiewką, w okolicy same wiatraki. W głowie setki myśli, bo wraz ze wzmagającym się wiatrem kilometry uciekają znacznie wolniej. Okolica jest już mniej zachwycająca, a raczej mniej interesująca, bo wraz ze zmęczeniem zainteresowanie nowościami maleje. Na szczęście nie notuję większych problemów z kondycją. Jedyna przeszkoda to słońce, które z uporem maniaka wdziera się przez każdą nieszczelność garderoby. Jestem coraz bliżej Pirenejów i granicy z Francją. Od El Grado jadę wzdłuż nazwanej przez Juliusza Cezara rzeki Rio Cinca i nie mogę się nadziwić, że woda może mieć tak głęboki, niebieski kolor. Taki, który wabi miłośników wodnych igraszek. Niestety nici z kąpieli, bo Rio Cinca jest jednym z ważniejszych obiektów przyrodniczych Parku Narodowego Ordesy, w sercu którego czeka na mnie drugi punkt kontrolny.
Cały czas jest do góry, nieznacznie, ale jednak do góry. Od ronda w Escalonie mam 20 kilometrów do punktu startowego pierwszego odcinka specjalnego. Cieszę się, że jeszcze jest widno. Nakarmię oczy, serce i duszę widokami, których mam nadzieję mimo nieuchronnej choroby Alzheimera nigdy nie zapomnę. Robi się fantastycznie i bajkowo. Podjazd jest łagodny, pod skałami i w większości zacieniony. Na trasie pojawiają się fotografowie, a u mnie w związku z tym, ze 40 dodatkowych watów pod korbą. Zapłacę za to później, jak zwykle parcie na szkło wypiera rozsądek. Zapinam koszulkę, wciągam brzuch i energicznie wspinam się aż do wioski Nerin, która leży w samym środku parku i jest turystyczną bazą wypadową do wąwozu Anisclo. Dla mnie to start kilkunastokilometrowego szutrowego podjazdu. Zatrzymuję się przed automatem z napojami. Uderzenie cukru jest silne i motywujące, ruszam na moich GP5000/28 po nawierzchni, która nie wygląda jak gravelowa bajka. Kamienie są luźne, opona miejscami solidnie się ślizga, do tego mam świadomość, że dobicie tyłkiem będzie mnie kosztowało zmianę dętki w pełnym słońcu. Jadę ostrożnie, a na odcinkach, gdzie conti obracając się w miejscu szoruje o kamienie, schodzę z roweru. Na szczęście nie ma tego dużo. Podjazd ma 13 kilometrów i zaledwie 1000m w pionie. To, co widzę w trakcie skutecznie odcina receptory bólu. Nawet słońce przestaje dokuczać, widoki są lekarstwem na wszystkie niewygody.
Osiągam punkt i staję jak wryty. Przede mną Monte Arruebo i Tobacor, oba pnące się ponad 2700 m n.p.m., a w oddali wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO Monte Perdido, trzeci co do wysokości szczyt Pirenejów. Nie wierzę, że tu jestem. „200 strzałów znikąd później” (kto czytywał Tytusa, Romka i A’Tomeka prosto spod pióra Papcio Chmiela wie ile to minut) pojawiają się chłopaki z Transiberica i pada budzące mnie pytanie: Czekasz na kogoś? Eeee nie. Zastanawiam się, czy jechać dalej, czy wracać - odpowiadam. Wśród chłopaków konsternacja i rozbawienie. Dowiaduję się, że dalej szlak jest kamienisty przez około 4 kilometry, a później robi się gorzej. Mam tam wytyczony kurs, więc muszę tu i teraz podjąć słuszną decyzję, bo w obie strony jest w dół. Pękam i wracam drogą, którą podjeżdżałem. Układam w głowie mapy, bo będę musiał na dole zrobić rekonfigurację trasy. Docieram do Nerin, ale nie jadę dalej w dół, tylko odbijam w prawą stronę chcąc jak najszybciej dotrzeć do kolejnego wytyczonego szlaku. Przede mną objawia się sromotny podjazd, w głębi ducha przeklinam, ale w gruncie rzeczy lepiej do góry po asfalcie niż w dół na „kapciu” po kamieniach. Tym sposobem docieram do wioski Fanlo z górującym nad nią zabytkowym kościołem. Mój kurs jest po drugiej stronie małej rzeki i nawigacja skutecznie wydłuża dotarcie do niego o dobre 10 kilometrów. Ryzykuję i jadę prosto do miejscowości Broto. Przejdę wodę po kamieniach albo znajdę stałą przeprawę. Okazuje się, że to duża turystyczna miejscowość i oprócz tego, że jest tam piękny most to na głównej ulicy znajduje się duży supermarket. Majestatycznie wyrasta spośród innych budynków, jak bank z moimi wszystkimi oszczędnościami.
Robi się ciemno, zapasy już dawno zniknęły. Postanawiam zrobić większe zakupy i zaszyć się gdzieś w ustronnym miejscu na nocleg. Staję pod sklepem i widzę, że jak tylko wejdę do sklepu znajdzie się sporo chętnych na przejażdżkę moim rowerem. To są te chwile, które mogą zgubić i przekreślić cały plan wyścigu. Spośród czekających przed sklepem na swoje partnerki panów wybieram największą pierdołę z dzieckiem i proszę o popilnowanie roweru. Lustruje przez okno układ regałów i rozkład lodówek, układam w głowie listę zakupów i ruszam do spiżarni jak w Master Chef. Wpadając do sklepu oglądam się na wybrańca i porozumiewawczo daje mu wzrokowe, śmiertelne ostrzeżenie. Akcja trwa może 3 minuty, zajmuję kolejkę za przemiłą starszą Panią zostawiając przy niej koszyk i gotów do walki o rower wypadam na chodnik. Rower jest, pilnowacz też. Nie mija chwila, a cała kolejka przede mną woła mnie do kasy. Puszczają mnie przed siebie. Niesłychane, płacę, dziękuję ludziom i przemiłemu w gruncie rzeczy Panu, który zgodził się zostać z moim rowerem. Pełen nadziei i ciężkich zapasów w plecaku podjeżdżam ostatnią górę tego dnia i w okolicy wioski Fragen na wysokości około 1000 m n.p.m. kładę się spać.
Wstaję w nocy, jest zimno i wilgotno. W międzyczasie moja miejscówka zaczęła być oblegana przez rozespanych kierowców, ale nikt nie złamał podstawowych zasad prywatności. To co zająłem pozostało pod moją jurysdykcją. Ubieram się prawie we wszystko co mam i wsiadam na rower. Przez najbliższe 20 kilometrów jadę szybko w dół. Jak człowiek śpi na wzniesieniu, wstaje rozgrzany rano i jedzie szybko w dół, śmiało może się nazwać idiotą. Moje ciało wpada w drżenie. To mimowolna reakcja organizmu, dzięki której skurcze mięśni mają za zadanie dostarczyć dodatkowej ilości ciepła, żeby rozgrzać organizm. Marzną stopy i dłonie. Dla organizmu, to niepotrzebne części ciała, w ekstremalnie niskich temperaturach najważniejsze są trzewia, serce. Organizm odprowadza krew z niepotrzebnych członków. Aż tak drastycznie nie było. Było zimno, bardzo zimno, ale decyzja o zorganizowaniu obozowiska przed zjazdem była błędna. W końcu dotarłem do płaskiego terenu, czekam na wschód i kiedy robi się komfortowe 18 stopni Celsjusza zmieniam garderobę na „słoneczną”. Od tej chwili mam w głowie tylko jedno. Dojechać do kolejnego odcinka specjalnego i zjeść półfunciaka z serem prosto od McDonald’s (kto oglądał Pulp Fiction wie, która to kanapka). Mam go na obecnym kursie i to całkiem niedaleko w miejscowości Jaca. Już raz najlepsza restauracja na świecie gościła w moim wyścigowym menu. Dwa lata temu w Sofii jadąc Transcontinental zajadałem się górą cheesburgerów. Nie jest to zdrowe, ani pożywne, ale przede wszystkim bezpieczne. Standard światowy wymusza receptury i nie ma niebezpieczeństwa, że po hiszpańskim burgerze będę się czuł gorzej niż po polskim. Kaloria kalorii nierówna, ale na tą miałem diabelną ochotę. Roztaczam przed sobą wizję prawdziwej, królewskiej uczty. Nie mija chwila jak wyjeżdżam z Jaca z pustym żołądkiem, bo złotych arkad nie było. Zgubiłem je. Dlaczego moje sieroctwo spotyka mnie w takich chwilach? Szkoda mi czasu na powrót i szukanie. Kupuje suchą bułkę z serem, batona, napełniam bidony i zrezygnowany ruszam dalej.
Jadę prawie pustkowiem, wieje grozą, ale jest w dół i kilometry uciekają szybko. W pozycji aero przez długi czas utrzymuję grubo ponad 40 km/h. W końcu w miejscowości Sadaba robię zwrot o 90 stopni i wiatr mocno uderza w stożki. Z perspektywy samochodu wyglądało to pewnie tak, jakbym miał problemy z błędnikiem. Przechylony na jedną stronę walczę z przeciwnością. Miejscami muszę wypinać jeden but, bo wyjeżdżając zza osłoniętych fragmentów drogi podmuchy zmuszają do korygowania pozycji. Nogi działają na wietrze jak stery samolotu. Czuję się jak 60 kilogramowy katamaran na rozszalałym morzu. Kolejny zwrot daje nadzieję, że znowu będę miał wiatr w plecy. Owszem mam, za to nawierzchnia robi się mocno nieprzyjazna. Droga jest najeżona kamieniami i poprzeszywana pęknięciami. Wiem, że za około 10 kilometrów będę miał początek kolejnego odcinka specjalnego. Łatwego, bo niespełna 16 kilometrowego, na którym suma wzniesień wynosi 50 metrów. Kaszka z mleczkiem dla takiego wytrawnego łazika jak ja, zostaję na kursie mimo wcześniejszych obaw.
Po kilku kilometrach staję przed niebezpiecznym znakiem zakazu, przed wjazdem na teren przepompowni, czy też zakładu melioracyjnego. Nie widać żadnych zabudowań, tylko woda rwie jak szalona w kanale obok mnie, a w oddali pracuje koparka. Ruszam po pomoc. Z koparki wysiada dwa razy wyższy, owiany tytoniem, mocno opalony Hiszpan. Pytam czy mogę pojechać dalej kursem za zakaz wjazdu i pokazuje mu nawigację. Gość patrzy na mnie niezrozumiale, kiwa głową z dezaprobatą i pokazuje rękoma w lewo i prawo głośno akcentując Sargaossa/Navarra. Próbuję mu wytłumaczyć, że ja potrzebuję prosto jechać, a nie w bok, ale na nic moje próby. W końcu jadę w kierunku wskazanej Navarry, tam też jest zakaz wjazdu i niebezpieczny kanał, ale kierownik z koparki zezwolił na taki manewr. Monitor nawigacji potwierdza moje obawy, oddalam się od kursu. Na horyzoncie brak czegoś, co mogłoby chociaż przypominać drogę. W końcu w akcie desperacji ruszam w kierunku śladu nawigacyjnego i za wzniesieniem wjeżdżam w dzikie, pozbawione ścieżek, rejony graniczące z parkiem krajobrazowym Bardenas Reales uznanego przez UNESCO za rezerwat biosfery. 42 tysiące hektarów pustynnego krajobrazu. To właśnie tam powstała jedna z część Jamesa Bonda i szósty sezon Gry o Tron. Znowu jestem w bajce, w głowie jak poszarpane wspomnienia pojawiają się klatki z „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. Ułożone z kamieni opustoszałe chatki, brak dróg, tylko owce wolno wypasają się w oddali. Nie ma ciszy, wiatr skutecznie głuszy wszystko. Z obawą jadę i stąpam między krzewami, boję się, że lokalne skorpiony i węże już dawno zastawiły na mnie swoje sidła. Wcześniej żałowałem, że wjechałem w ten fragment kursu. Wiedziałem, że mocno mnie to spowolni i spadnę w klasyfikacji. Teraz nie zamieniłbym tej decyzji za żadne skarby świata.
Z wprawą tropiciela dochodzę do wniosku, że nie jestem tu pierwszy. Jak Winnetou, wącham i smakują piasek, ślady wyraźnie wskazują, że ktoś już poruszał się tutaj jednośladem i to całkiem niedawno. Uspokajam się i ruszam przed siebie. Dojeżdżam do punktu startowego odcinka specjalnego. Krajobraz jest wspaniały, ale przede mną usypany szuter, samochody i od czasu do czasu rowerzyści. Robi się nieznośnie turystycznie, mimo tego, że to dziki zakątek Hiszpanii. Wiatr wpycha pustynny piasek do ust, w końcu mogę coś przegryźć, coś innego niż tylko wydłubane z między zębów fragmenty ostatniego posiłku. Zaliczam punkt kontrolny na końcu szutrowego szlaku i jadę dalej, licząc w duchu na ciepły posiłek. Przede mną blisko 270 kilometrów i zaledwie 2000 metrów pionie. Czwarty punkt kontrolny czeka na mnie w miejscowości Albarracin w prowincji Teruel w Aragonii.
link do trzeciej części tutaj
#ultratrack
Strona stworzona w kreatorze stron internetowych WebWave