Bałtyk Bieszczady Gravel Tour - gravelowa i dłuższa w stosunku do zeszłorocznej edycji o ponad 200km wersja kultowego Bałtyk Bieszczady Tour - miał być dla mnie pierwszym wyścigiem na dystansie ponad 1000 km. Pomimo dużego doświadczenia w 500-600 kilometrowych gravelowych ultra, których w ostatnich trzech latach zaliczyłem już kilkanaście, start ten był dla mnie zupełnie nowym wyzwaniem i wiązał się ze sporymi obawami.
Jeszcze na początku czerwca łamałem się czy nie odpuścić, ale ostatecznie stwierdziłem, że fajnie byłoby go pojechać “przygodowo” i na luzie. Im bliżej jednak startu, wiedziałem, że jazdy na luzie nie będzie…
Poważne planowanie zacząłem tuż po ukończeniu świetnego Varmia Gravel (457 km w 18h51min, 4. miejsce). Na trasie BBGT organizator zapewniał 3 punkty kontrolne z przepakami, więc planowanie postojów ograniczyłem do znalezienia stacji benzynowych lub sklepów w odległości ok 150-200 km pomiędzy punktami, bo tyle jestem w stanie przejechać biorąc pod uwagę średnie zużycie zawartości bidonów na poziomie 500 ml/h.
Decyzję co do ostatecznego planu postojów podjąłem dzień przed startem na podstawie pogody. Plan był prosty:
Plan był ambitny, ale podczas konsultacji z trenerem wspólnie stwierdziliśmy, że realistyczny.
W tak długim wyścigu nie wszystko jednak da się zaplanować, więc mimo skrupulatnych przygotowań musiałem pogodzić się z wieloma niewiadomymi i traktować powyższy plan jako punkt wyjścia.
Kolejnym aspektem przygotowań było pakowanie - odmierzonych porcji carb drinku, żeli, batonów i oczywiście ciuchów i sprzętu…
Do Świnoujścia udałem się dzień przed startem, bezpośrednim pociągiem z Krakowa. Podróż przebiegła wygodnie i spokojnie, ale od samego początku czułem, że z moim żołądkiem coś jest nie tak…
Niestety problemy potwierdziły się po dotarciu do hotelu - “cóż, przynajmniej będę startować z pustym układem pokarmowym” - pomyślałem.
Na start udałem się z Maćkiem Kasprzakiem (nr 3), który również spał w tym samym hotelu. Kilka kilometrów dojazdu na start minęło na przyjemnej rozmowie i wymianie doświadczeń, planów.
Na starcie kameralnie - w sobotę startowało nas zaledwie dziesięciu, a jak się później okazało dziewięciu, ponieważ zwycięzca pierwszej edycji BBGT i zdecydowany faworyt - Bogdan Adamczyk - ostatecznie zrezygnował ze startu.
Gdy tylko dowiedziałem się, że Bogdan nie startuje, pomyślałem, że “jest szansa to wygrać”, pomimo wielu znaków zapytania na temat własnej formy jak i dyspozycji konkurencji.
Ogromnym znakiem zapytania była również pogoda. Prognozy były fatalne - deszcz i burze przez co najmniej trzy dni. Zdecydowanie gorsza niż dla grup startujących w czwartek i piątek.
Ruszyłem spokojnie, ale zdecydowanie - w górnych rejestrach drugiej strefy. Wyścig był długi, ale od początku zdecydowałem się na własne tempo i wczesne „sprawdzenie” konkurencji.
Pierwsze kilometry w kierunku Międzyzdrojów minęły szybko, pomimo ciągłego wymijania kałuż po nocnych nawałnicach. Piękna ścieżka tuż nad morzem w Międzyzdrojach, kilka kilometrów asfaltu i świetne szutry w Wolińskim Parku Narodowym.
Odcinek nad Zalewem Szczecińskim znany mi już z Bałtyku 600 mocno pod wiatr, następnie kilka dłuższych prostych śladami kolejki wąskotorowej oraz trochę asfaltów.
Pierwszy deszcz złapał mnie na 70-tym kilometrze. Padało dość mocno przez ok 30 minut, ale nie przejmowałem się tym zbytnio, bo wiedziałem, że kolejne okienko pogodowe potrwa do ok. 17, więc wyschnę.
Odcinek do PK w Mirosławcu minął szybko i zgodnie z planem, ze średnią ok 29 km/h, głównie bijąc się z myślami, czy już teraz zatrzymać się u gospodarza i poprosić o możliwość skorzystania z toalety… Trasa była szybka, poza technicznym i mocno zabłoconymi singlami przed Drawskiem Pomorskim, które stanowiły bardzo fajny przerywnik dla asfaltów i szutrów.
Do Mirosławca dotarłem zgodnie z planem. Upragniona toaleta, dwa naleśniki, napełnienie bidonów. W drzwiach minąłem się i zbiłem piątkę z Leszkiem Leńczukiem (nr 4), i “rura”.
Około 17, zgodnie z prognozami, zaczęło padać. Tym razem wiedziałem, że będzie lało całą noc, więc zatrzymałem się na przystanku, aby ubrać deszczowe ciuchy: kurtkę JMP, ochraniacze na buty Velotoze (kupione dwa dni wcześniej) oraz “czepek” na kask Abus (kupiony 3 lata wcześniej, ale z którego korzystałem po raz pierwszy).
Postój wykorzystałem również na obniżenie ciśnienia w oponach. Nie wiedzieć czemu przed wyjazdem napompowałem koła do 3 barów zamiast sprawdzonych 2.4 barów, z myślą o wielu asfaltach. Jechało mi się jednak źle - w terenie czułem się niepewnie, a na szorstkich i dziurawych asfaltach wibracje mocno „szły” w ręce, plecy i kark potęgując zmęczenie i obawy o problemy z karkiem.
To była bardzo dobra decyzja - po zmianie ciśnienia od razu poczułem się lepiej, a zmęczenie pleców i karku ustało.
Od momentu przebrania, deszcz przybrał na sile - rozpadało się na dobre. Na szczęście poza dodatkowymi ochraniaczami na buty i kask, zabrałem ze sobą Ass Saver Win Wing i Mullet, które dosłownie i w przenośni ocaliły mi tyłek.
Warunki były na tyle ciężkie, że na jednym piaszczystych odcinków pomyślałem, że bez błotników nie będzie się dało tego wyścigu ukończyć. Miałem rację - poza mną w sobotniej grupie tylko Jarek Borowski (nr 2) miał błotniki i tylko on poza mną dotarł do mety…
Pomimo deszczu i przemoczenia jechało mi się bardzo dobrze. Do drugiego postoju w Zamościu dotarłem zgodnie z założeniem czasowym ok. 22. Niemiłym zaskoczeniem był fakt, że stacja po 22 obsługiwała jedynie z “okienka” - tym bardziej, że deszcz zamienił się w oberwanie chmury i zaczęło się robić naprawdę zimno…
No cóż - napełnienie bidonów, 7 Days, Red Bull i w drogę.
Kolejne kilometry to szybkie asfalty i przeloty leśnymi duktami. Jechało się dobrze i szybko, tym bardziej, że zaczął pomagać wiatr. Największe obawy budziły jednak we mnie mijające mnie co jakiś czas samochody, najwyraźniej wracające z pobliskich dyskotek i weseli.
Przestało padać ok 2 w nocy i do PK w Brześciu udało mi się dojechać już na sucho, szczęśliwie przemykając pomiędzy kilkoma burzami szalejącymi w okolicy.
Na punkt dotarłem ok. 3 w nocy. Czułem się świetnie i pomimo 5 godzin przewagi wiedziałem, że jadę dalej. Pojadłem, popiłem, napełniłem bidony, zabrałem prowiant na kolejny etap z przepaku i o 4:20 - praktycznie już o świcie - ruszyłem w drugi etap.
Pierwsze kilometry minęły spokojnie pomimo dość silnego wiatru w twarz. Po ok 2 godzinach dotarłem do drugiego OSu w Gostynińsko-Włocławskim Parku Krajobrazowym, który ugościł mnie głębokimi mokrymi piachami oraz bardzo dużą ilością błota po nocnych nawałnicach.
Tu pojawiła się pierwsza frustracja - nie wiedzieć czemu skupiłem się na śledzeniu trackingu i pomimo dużej przewagi, którą wypracowałem na pierwszym odcinku zauważyłem, że zaczynam tracić do startującego w czwartek Krzysztofa Szczeckiego (nr 56). Zacząłem skupiać się na mocy, forsować i wkurzać - na zmieniający się wiatr i mniej korzystne warunki.
Chwilowy oddech dał odcinek w Bolimowskim Parku Krajobrazowym, ale już chwilę później frustracje spotęgowały hopy w okolicach Rawy Mazowieckiej, nasilający się upał oraz potężny wiatr w twarz spod zbliżającej się burzy.
Na planowany postój na Orlenie (km 728) dotarłem sporo przed planem, ale mocno wymęczony i sfrustrowany. Chciałem się gdzieś położyć, ale nie było gdzie, do tego stoliki znajdowały się w pełnym słońcu. Zjadłem, zatankowałem i ruszyłem bardzo powoli z zamiarem znalezienia jakiegoś agro…
Po kilku kilometrach “posuchy” zdecydowałem się na wiatę przystanku autobusowego. Czułem się bardzo słabo. Rozłożyłem folię NRC, ściągnąłem buty, kask i próbowałem zasnąć.
Niestety nic z tego nie wyszło - z jednej strony upał jak w piekarniku, z drugiej kłębiące się myśli o potencjalnym zwycięstwie, które wymknęło mi się z rąk… Na szczęście po 20 minutach, coś w mojej głowie nagle “przeskoczyło” - zebrałem manatki i ruszyłem w drogę.
W jednej chwili nie tylko zmieniło się moje nastawienie, ale także pogoda - zrobiło się chłodniej, a wiatr przestał “kręcić” i znowu zaczął wiać w plecy. Co więcej, napotkany uczestnik wyścigu “poratował” mnie woskiem, który uciszył potwornie skrzypiący łańcuch. Mój (wosk) skończył się jakieś 100km wcześniej, a do PK w Sandomierzu, gdzie miałem zapas, pozostało jeszcze 200 km…
Odcinek do Kielc minął szybko, pomimo nieustającego i momentami bardzo silnego deszczu. Przestało padać dopiero przed samymi Kielcami, gdzie dzięki kilku dłuższym i stromym podjazdom i zjazdom, znowu udało mi się wyschnąć.
Na Orlenie byłem przed 19 i do tego miejsca powiększyłem przewagę do ok 8 godzin. Napełniłem spokojnie bidony, “wciągnąłem” zapiekankę i ruszyłem w kierunku Sandomierza.
Odcinek Kielce-Sandomierz minął błyskawicznie - szybkie szutry, fantastycznie wijące się asfalty dawały sporo frajdy i dodatkowej energii. Muszę ten odcinek powtórzyć za dnia!
Do Sandomierza dotarłem ok 2 w nocy i pomimo świetnego samopoczucia wiedziałem, że nie będzie lepszego miejsca na “dłuższy” postój.
Kolacja, prysznic i spanie. Wstałem ok 7. Śniadanie, toaleta, napełnienie bidonów, uzupełnienie zapasów carb drinków, żeli i batonów na kolejny etap, i praktycznie równo o 8 ruszyłem w ostatnie 320 km i ponad 3500 m przewyższenia.
Pierwsze 2 godziny czułem się świetnie - jakbym jechał normalny trening w Z2 - co pozwoliło błyskawicznie pokonać pierwsze 100 km w okolice Łańcuta. Zimny wiatr i pojawiające się zmęczenie zrobiły jednak swoje i na pierwszym postoju zdecydowałem się założyć rękawki. Za Łańcutem zaczęły się konkretne, ale przepiękne podjazdy. Jechało mi się sprawnie i szybko, ale niestety ok 13 pojawił się zapowiadany rzęsisty deszcz, który po jakimś czasie przeszedł w burzę.
Mimo deszczu kilometry mijały zdecydowanie szybciej niż zakładałem, a największym zmartwieniem była konieczność lekkiego odpuszczania na szybkich, ale bardzo śliskich zjazdach oraz coraz bardziej hałasujące i wyraźnie dogorywające klocki hamulcowe.
Problemy zaczęły się po potężnej nawałnicy przed ostatnim planowanym postojem w Lesku - najpierw przeprawa przez rzekę, która zdecydowanie przybrała. Po ostrożnym wybadaniu brodu zdecydowałem się przeprowadzić rower. Ostatecznie prąd sięgał kolan i w pewnym momencie poczułem, że rzeka zaczyna porywać rower. Na szczęście obyło się bez kąpieli.
Chwilę później, już na dojeździe do Leska, wjechałem na ok 500 m odcinek drogi gruntowej, którą - jak się później okazało - można było ominąć. Po oberwaniu chmury „posmakowałem” słynnego Bieszczadzkiego błota, które kompletnie zalepiło koła, napęd, tarcze hamulcowe i zaciski. Do tego stopnia, że spadający łańcuch kompletnie zakleszczył się pomiędzy korbą a suportem.
“To koniec”, pomyślałem. Na szczęście udało mi się zachować spokój. Po kilku minutach wydobyłem zakleszczony łańcuch oraz trochę oczyściłem opony w kałuży. Rower jednak ledwo się toczył więc zdecydowałem się poprosić o pomoc w pobliskich zabudowaniach.
Niestety gospodyni nie posiadała węża, ale poratowała mnie wiaderkiem z wodą i gąbką, dzięki którym udało mi się doprowadzić sprzęt do stanu używalności.
Prawie godzinna walka w strugach deszczu doprowadziła jednak do poważnego wychłodzenia organizmu - nie było dramatycznie, ale wizja dalszych opadów i spadku temperatury z dotychczasowych piętnastu do zapowiadanych 10*C budziła poważne obawy. Do tego stopnia, że zacząłem się poważnie zastanawiać czy nie odpuścić postoju na Orlenie w Lesku…
Passa się odwróciła na wjeździe do Leska - chyba jedyna w okolicy myjnia bezdotykowa pozwoliła mi oczyścić rower przed ostatnim etapem. Chwila oddechu pozwoliła mi również podjąć decyzję o postoju na Orlenie. Wjechałem w pełnej ulewie, cały przemoczony, ale na szczęście duża herbata oraz hot dog pomogły się rozgrzać.
Po ok 40 minutach spokojnego postoju ruszyłem w ostatni ok 90km i najbardziej górzysty etap. Po przygodzie z błotem bardzo obawiałem się o warunki na szlaku, ale “posuwające” się kropki na trackingu dawały nadzieje na przejezdność trasy.
Pierwsze 2 godziny to niekończące się asfaltowe sztajfy i kręte zjazdy. Jechało mi się bardzo dobrze - wizyta na myjni sprawiła, że napęd pierwszy raz od jakichś 800 km działał gładko. “Zabawa” zaczęła się po wjeździe do rezerwatu Sine Wiry. Planując trasę na tym odcinku miałem przed oczami piękny wijący się szutrowy odcinek nad Sanem znany z PGRa, a zastałem strome podjazdy i wypłukane, kamieniste zjazdy, na które najlepszym wyborem byłby “lekki full MTB”.
Mentalnie i fizycznie czułem się jednak świetnie, więc pomimo bardzo wymagającej nawierzchni i miejscami ok 20% stromizn, podjechałem wszystko. Największe wyzwanie stanowiły zjazdy, a właściwie zachowanie rozwagi, aby na ostatnich kilometrach nie zaliczyć niepotrzebnej wywrotki lub awarii, która w tych warunkach - w środku nocy, w deszczu, w sercu Bieszczad - oznaczałyby nie tylko koniec wyścigu, ale również poważne tarapaty.
Po ponad godzinie bardzo solidnego off-roadu, droga zrobiła się mniej wymagająca, a w końcu przeszła w asfalt. Ostatnie podjazdy “weszły” gładko i po niespodziewanej pogawędce ze Strażą Graniczną w Brzegach Górnych rozpocząłem ostatni zjazd ku mecie.
Na metę w Zajeździe Caryńska wjechałem o 1:15 w nocy z poniedziałku na wtorek, po 65 godzinach i 15 minutach od startu w Świnoujściu. 2 godziny przed planem, z nowym rekordem trasy (poprzedni to 75h 39min na trochę innej i 10 km dłuższej trasie).
Piszę te słowa prawie dokładnie 2 tygodnie po ukończeniu BBGT i mam nieustanne wrażenie, że doświadczenie to na długo we mnie pozostanie. Jedno jest pewne: pokonanie Polski wszerz to wyjątkowe doznanie i fantastyczne doświadczenie - szczególnie po tak udanej trasie, w tak wyjątkowej oprawie i tak ekstremalnych warunkach atmosferycznych.
Wracając do trasy, oceniam ją bardzo wysoko. Szybkie asfaltowe i szutrowe odcinki poprzecinane były charakterystycznymi dla każdego z regionów OS-ami: wymagającymi singlami w okolicach Drawska Pomorskiego, grząskimi piachami Gostynińsko-Włocławskiego Parku Krajobrazowego, “premiumami” Bolimowskiego Parku Krajobrazowego i okolic Rzeszowa (znanych z Galicji Gravel), wijącymi się drogami i szutrami w winnicach pod Sandomierzem oraz „wyrypą” w Bieszczadach. Takie sześć najlepszych polskich wyścigów gravelowych w jednym!
Organizacja i atmosfera stworzona przez zespół Ultracycling na 5+. Punkty Kontrolne i bufety to klasa sama w sobie. Wielkie dzięki i tak trzymać!
Pod względem sportowym, pomimo początkowych problemów z żołądkiem - zawody życia. Analizując parametry, trzeciego dnia mając ponad 1000 km “w nogach” jechałem spokojnie w Z2, jakbym właśnie ruszył na popołudniowy trening. Czułem się na tyle dobrze, że na ostatnich 20-30 km podjazdów w Bieszczadach zacząłem testować, jak szybko jestem w stanie pojechać…
Świetna dyspozycja nie była dziełem przypadku, a wynikiem sumiennej pracy pod okiem i w pełnym zaufaniu do mojego trenera, i doświadczonego ultrasa Radka Rogóża, z którym pracuję od prawie dwóch lat.
Ultra rządzi się własnymi prawami. Jakbym napisał, ile mam W/kg, pewnie niewielu uwierzyło by, że tak mało. Jak Radek powiedział po moim czwartym miejscu w Varmii Gravel - waty nie wygrywają ultra. Ten start jest tego dobitnym przykładem.
Sprzęt: frameset Rondo Ruut CF, Shimano GRX Di2 1x, pomiar mocy InPeak, owal Absolute Black 40t, kaseta Shimano XT 11-42, koła Evanlite New Gravel, opony Pirelli Cinturato Gravel H, mleko Orange Seal (bez którego nie wyobrażam sobie jazdy na gravelu), lemondka Pro Missile, błotniki AssSaver Win Wing i AssSaver Mullet. Oświetlenie Magicshine MJ-900 + Mactronic Scream 3.1 (zapas). 2 x Powerbank (20k + 10k). Wosk CeramicSpeed UFO Drip.
Sprzęt spisał się bez zarzutów pomimo bardzo trudnych warunków atmosferycznych. Jedynym elementem do zmiany jest wosk, który w tych warunkach nie dał rady. Co nie jest zaskoczeniem, bo wyścigu łańcuch, kaseta, kółka przerzutki (Garbaruk) oraz klocki hamulcowe z tyłu wymagały wymiany (a przed wyścigiem wszystko poza kółkami było nowe).
Torby: framebag Restrap, top tube bag Restrap, podsiodłówka Jack Pack Tobołek Nano.
Ciuchy: bibsy Pedaled Odyssey, podkoszulek Eroe, koszulka z krótkim rękawkiem Ale Cycling, kurtka przeciwdeszczowa JMP, “czepek” Abus, ochraniacze na buty Velotoze (tylko pierwsza noc). Okulary Rudy Project Cutline fotochromatyczne. Z ciekawostek, nie używałem rękawiczek.
Odżywianie: głównie Carb drink (ok 75 porcji/18.5 litra), żele (ok 50 szt), 1-2 bułki na 6-8h, na PK zupa, 1-2 bułki, herbata. Łącznie średnio przyjąłem ok. 72g węglowodanów na godzinę.
Trening: średnio 12-14 godzin/600-700 TSS tygodniowo (rower + 1h core).
Wojciech Nogalski
Strona stworzona w kreatorze stron internetowych WebWave