Cieszą mnie chwile, kiedy sukcesy świętują nie tylko moi kolarze. Kiedy biegacze spełniają swoje marzenia i w pięknym stylu zdobywają trofea.
Poniżej relacja mojej Eli z ultramaratonu biegowego Leśna Doba.
#ultratrack
Kiedy w 2020 roku zostały uruchomione zapisy na Leśną Dobę, punktualnie o wyznaczonej godzinie z gorącą herbatą w ręku zasiadłam przed monitorem komputera. Zapowiadała się długa nocna walka z formularzem rejestracyjnym i przeciążonym serwerem. Klikałam bezskutecznie to z telefonu, to z innego łącza, to lewą ręką, to prawą. Niestety żadne czary nie działały i miejsca rozeszły się jak świeże bułeczki.
Zapadła cisza, na monitorze wisiała informacja o zamkniętych listach i braku miejsc. Widocznie to znak od losu, żeby nie pchać się do tego lasu. Nie byłam zła, ani rozczarowana, może trochę zdziwiona, że pakiety znikają szybciej niż bilety na koncert Madonny. To jeszcze bardziej podsyciło we mnie chęć wystartowania w tym biegu. Jak nie teraz to na pewno kiedyś. Jak nie w tym, to w przyszłym roku. I tak trybem naturalnym przeszłam do planowania sezonu. Wiele biegów konsultowałam z przyjaciółką, ale zawsze w naszych rozmowach pojawiał się temat Leśnej Doby. Co za magia jest wokół tego biegu, że zawsze nasze rozmowy lądowały na tym biegu?
Po jednej z takich rozmów dostałam wiadomość od samego Dyrektora Leśnej Doby. Jest dla mnie pakiet. Przyjaciółka chyba zadziałała, bo przecież tak po prostu to raczej niemożliwe. Rzuciłam wszystko i dopełniłam formalności. Do końca dnia nic już pożytecznego nie zrobiłam, siedziałam i wizualizowałam swoją strategię i siebie na trasie w Karolewskim Lesie.
Dopiero następnego dnia przyszło otrzeźwienie. 24 godziny biegania, po lesie, część w nocy. Strach mieszał się z powątpiewaniem, czy aby na pewno dobrze zrobiłam. Ale teraz, kiedy splot wydarzeń i uprzejmość życzliwych biegaczy spowodował, że mam tą szansę, nie mogę się wycofać.
Leśna Doba to Magiczna Doba, bieg napędzany przez jego Ojca, Piotra Pazdeja, ciepłego i dobrego człowieka. Takiego zwyczajnego brodacza, którego każdy chce mieć wśród swoich znajomych. Po komentarzach i różnych publikacjach w mediach nie można było się oprzeć wrażeniu, że to miejsce jest inne niż wszystkie. Fantastyczna obsługa, nietuzinkowi biegacze, wyjątkowa atmosfera i w końcu zdjęcia. Te autorstwa Marka Janiaka zaczarowały mnie najbardziej. Od samego patrzenia chce się w tym wydarzeniu uczestniczyć. Pobiec tam to jedno, ale mieć tam zdjęcie z lasu to drugie. Miałam już dwa cele związane z tym biegiem.
Los jednak dał mi przytyczka w nos. Ultramaraton Leśna Doba został odwołany na kilka dni przed startem. Pandemia i częściowy lock-down nie pozwoliły nam stanąć na linii startu. Zwykle w takich sytuacja czuję rozczarowanie, ale nie tym razem. Rozumiałam mądre decyzje organizatorów i wiedziałam, że odwołanie imprezy boli ich tak samo jak mnie.
Przyszedł moment na decyzje. Zawodów nie będzie. Co zrobić z dotychczas przepracowanym okresem, niezłą formą i dobrą wytrzymałością? Byłam wtedy naprawdę w dobrej formie. Wiele miesięcy ciężko pracowałam na treningach, a łączenie ich z prowadzeniem domu i pracą nie było łatwą sztuką. Często przychodziło zwątpienie, zniechęcenie i kolosalne zmęczenie, ale perspektywa zakończenia sezonu na Leśnej Dobie dodawała mi skrzydeł. Do tego mój Trener w sobie tylko znany, magiczny sposób potrafił mnie zmotywować podwójnie i tak urozmaicić treningi, żeby nie skończyło się na „tępym” klepaniu kilometrów. Pandemia nie dawała szansy na sprawdzenie formy więc jedyną słuszną decyzją Trenera było przełożenie Leśnej Dobry na przyszły rok i wejście w okres przerwy między sezonowej. To był błogi czas, ale szybko się skończył. Powrót do systematycznej aktywności nie był ciężki. Mimo, że z każdym kolejnym rokiem potrzebuję więcej czasu na regenerację, to zapał do realizowana fajnych celów niezmiennie jest na wysokim poziomie. Cały okres treningowy do sezonu 2021 trwał w najlepsze. Zaliczyłam wiele biegowych i rowerowych startów, ale przede mną stał jeden cel. Biegać całą noc bez przerwy na Leśnej Dobie.
W końcu nadszedł ten czas. Czas startu. Wyczekiwany i w końcu doczekany. Założeń sportowych nie było. W planach i celach na ten bieg było hmmm – biegać, tak mieliśmy później z Trenerem oceniać wartość tego startu. Liczył się jak najkrótszy czas marszu i jak najkrótszy czas spędzony w bazie zawodów. Drugim, priorytetowym celem było to zdjęcie z lasu. Nawet kosztem przerwy w biegu musiałam je mieć. Jestem zodiakalną lwicą, jak sobie coś w głowie ubzduram to muszę to zdobyć.
Od dłuższego czasu wyznaje też zasadę, że od biegania czy rowerowania oczekuję czegoś więcej niż tylko fizycznej uciechy. Zamknęłam już rozdział patrzenia na bieganie jak na sportowe wyzwanie. Wiem, że za każdym razem nie będzie szybciej, więcej, mocniej. Z każdego wydarzenia chciałabym „przywieść” nowe doświadczenia, znajomości, historie i wspomnienia, to one pozostaną ze mną na zawsze, nie cyfry, miejsca i zdobyte trofea.
Staję na starcie 12,3 km pętli z dwoma pomiarami czasu. To właśnie start/meta i połowa pętli odmierzały przebyte kilometry. Zadaniem było w ciągu 24 godzin przebiec ich jak najwięcej. Formuła no-stop-watch pozwalała odpoczywać każdemu w dowolnym momencie, ale czas biegł dalej. Każdy mógł zdecydować w dowolnym czasie o przerwie, odpoczynku czy zakończeniu współzawodnictwa. Jedni biegali i zaliczali pętle przez całą dobę inni po kilku pętlach z pełnym spełnieniem mogli zdecydować o zakończeniu zawodów. Wtedy ich dystans liczył się do klasyfikacji. Na trasę wyruszyli różni ludzie, ale wszystkich wyróżniało jedno, pogoda ducha i to, że za każdym razem z uśmiechem mnie pozdrawiali. Taki mały gest, a cieszy. Szczególnie w nocy, kiedy dookoła były tylko ciemności i głucha cisza.
Do wieczora było normalnie, wiedziałam, że noc zweryfikuje moje możliwości. Dużo czasu spędziłam na serwisach w trakcie biegów 24h, więc wiem, kiedy spodziewać się kryzysu i jak pogoda potrafi pokrzyżować plany. O 18:00 z pełnym przednim i tylnym oświetleniem rozpoczęłam walkę ze swoimi słabościami, tempo zaczęło spadać i zrobiło się ciężko. Kije i nakładki korekcyjne do okularów poprawiły komfort biegu, ale nadal nie czułam się w pełni bezpieczna. Korzenie, kamienie i piach miejscami skutecznie wybijały mnie z rytmu. Było ciężko, coraz wolniej i zimniej. Lodowata noc z przymrozkiem nie pomagała. Według raportu organizatora to była najzimniejsza edycja Leśnej Doby. Ale to dobrze, moja siła tkwi właśnie w pokonywaniu takich dyskomfortów. Nogi są silne, ale głowa ma taką moc, że czasem sama się jej boję.
W bazie zawodów, gdzie zlokalizowana była mata pomiarowa, było ciepło. Było jedzenie, piecie i przyjaciele. Renatka i Konrad na każdej pętli podsuwali mi ciepłą herbatę z cukrem. Jak dobrze, że oni tam byli. Jadłam regularnie, ale też trzymałam się zasady, że pierwsze kilkaset metrów po opuszczeniu bazy maszeruję i trawię. Nie chciałam prowokować żołądka. Jak się później okazało to była dobra taktyka, ale kosztowała mnie sporo. Maszerując marzłam smagana dreszczami. Miałam na sobie dwie pary rękawiczek, kilka warstw ubrań i podwójne zimowe spodnie. Mimo to było przeraźliwie zimno. Każdy, kto kiedyś spróbował ultra wie, że w trakcie wysiłku wyjście z ciepłego pomieszczenia zawsze wiąże się z dreszczami, bez względu na to co ma na sobie. Jak warstw jest dużo i duże się pije to długo się trzeba rozbierać do sikania. To był najsłabszy element mojej taktyki, wietrzenie tyłka i czas z tym związany.
Jedzenia w nocy na trasie nie próbowałam. Wszystko zmarznięte, twarde i sztywne, a dentysta swoje kosztuje. Z piciem podobnie, lodowaty płyn brałam małymi łyczkami i ogrzewałam w ustach przed połknięciem. Tak do kolejnej herbaty i kolejnego mroźnego sikania. Ale noc nie została bez miłych wspomnień. Bo mam w końcu to zdjęcie autorstwa Marka. Stał tam pół nocy, marznąc i pstrykając tysiące fotek. Z dwójką najsympatyczniejszych tragarzy wolontariuszy wykonał wspaniałą robotę. Dziękuję Marku.
Bieganie w kółko usypia, osłabia czujność. Na szczęście trasa była świetnie oznaczona. Moją taktyką był jej podział na personalne odcinki. Do górki, drogi i Mikołaja, w końcu do pomiaru i dalej do strzałki. To pozwalało zająć umysł odmierzaniem odległości i wizualizacją tego, co znajduje się za zakrętem. Trwało to wieczność, jak każda ultra noc, każda sekunda trwa minutę i nie chce się skończyć. W końcu słońce zaczęło przedzierać się w dzień. Od niemrawych pomarańczowych, po wyraziście żółte barwy wschodziło nade mną. W końcu w pełnej krasie zaczęło górować na lasem. To dodało mi pewności siebie. Byłam zmęczona i zmarznięta, ale szczęśliwa, że zbliża się koniec. Wstające słońce wskrzesiło wielu biegaczy. Do czasu, kiedy było ciemno, można było odnieść wrażenie, że zawodników jest mniej. Było nas teraz więcej, było weselej i raźniej. Można było zamienić parę słów i popsioczyć na to co działo się w nocy.
Meta. Jestem. Przekraczam linię, odbieram od Piotra medal, uściski i dwie pyszne kromki chleba ze smalcem od Konrada. Dla tej unikatowej atmosfery i tego smalcu warto tutaj przyjechać. Okazuje się, że przekroczyłam metę jako druga kobieta. Wcześniej zgodnie z planem, nie patrzyłam na wyniki. Zwyczajnie biegałam jak najwięcej czasu mogłam. Taka taktyka ustawiła mnie na 14 miejscu open, co jest moim dużym sukcesem.
Podsumowując jedno przychodzi mi do głowy. Róbcie rzeczy fajne. Tak fajne jak Leśna Doba. Takim biegiem warto się chwalić, warto opowiadać, wskrzeszać historie. To jeden z lepszych biegów w jakich miałam okazję uczestniczyć.
Wynik: 147,6km czas 23:30:07 Open K/2msc
K40/2msc Open 14msc
Strona stworzona w kreatorze stron internetowych WebWave