Od zeszłego roku z zaciekawieniem przyglądałem się tej imprezie, aż pewnego dnia nieoczekiwanie otrzymałem od organizatora zaproszenie do wzięcia udziału w tym wyzwaniu. Początkowo podchodziłem do tego jak do czegoś nierealnego, późno w kalendarzu, daleko od domu, drogo i tak z dnia na dzień odsuwałem decyzję o pojawieniu się na starcie UBS'a. Kiedy jednak przyszedł czas na wnoszenie opłat startowych poważnie zacząłem zestawiać plusy i minusy i w końcu po długiej analizie postanowiłem po raz pierwszy odwiedzić Sardynię.
To była też okazja do przetestowania strojów rowerowych produkowanych przez veloci.eu i naklejkinarowery.pl. Przez cały czas bowiem poszukuję odzieży doskonałej, takiej, która niezależnie od dystansu, warunków pogodowych i obciążenia zda egzamin na szóstkę. Wnioski na końcu.
Ultrabiking Sardinia UBS790 - co to jest?
UBS790 to maraton rowerowy Ultra Biking Sardinia startujący w połowie października z miejscowości Alghero na włoskiej Sardynii. Trasa 790km z 14 000 metrów przewyższenia została wytyczona w pętli odwiedzającej jedne z najciekawszych miejsc na wyspie. To co kusiło mnie najbardziej to pogoda i temperatura oraz szczególny charakter tego miejsca. Według portali internetowych to jedna z najpiękniejszych wysp w Europie, kusząca wspaniałymi widokami, charakteryzująca się wieloma wysokimi i skalistymi brzegami, głębokimi zatokami, cyplami – istna bajka. Do tego zaludnienie, w miastach i większych miejscowościach wygląda normalnie, ale na prowincji z dala od miejskich aglomeracji gęstość zaludnienia i ruch samochodowy są minimalne. Sami organizatorzy wspominali, że to idealne miejsce do samotnej jazdy i samotnego celebrowania widoków. Tak faktycznie było, w stosunku do tego co spotykamy w Polsce Sardynia oferowała samotność w najlepszym wydaniu samowystarczalności. W takiej też formule realizowany jest UBS, można wystartować tylko w dwóch kategoriach, samodzielnie bez wsparcie lub w parze.
Zanim pojawiłem się Alghero przeszedłem serię ciężkich rozmów ze sponsorem i w końcu udało się, znalazł się budżet na sfinansowanie UBS’a. Jak to zwykle bywa ze sponsorem, zobowiązania są w obie strony, ja otrzymuję środki pieniężne, ale w zamiana muszę ciężko na nie zapracować. No cóż, zgodnie z podpisaną umową będę musiał do końca 2024 świadczyć usługi różne na rzecz posesji w Łoziskach i prezeski tej posesji Eli Rogóż.
Logistyka była dość prosta, transport lotniczy zapewniał bezpośredni transfer z Katowic do Alghero i z powrotem. Z Warszawy do Pyrzowic postanowiłem dostać się autem, bo autobusy jeździły w nieodpowiednich porach i gdybym wybrał tą formę transportu siedziałbym na lotnisku 6 godzin w oczekiwaniu na lot, a w drodze powrotnej musiałbym czekać na autobus kilkanaście godzin. Koszt biletów lotniczych zamknął się w kwocie 1300 złotych, doszło paliwo i parking przy lotnisku oraz dwudniowe zakwaterowanie we Włoszech. Całość wyniosła 2100 złotych nie wliczając w to oczywiście jedzenia i niezbędnych na miejscu zakupów. Porównując koszty do MPP było drożej, ale nie uwzględniając opłaty startowej, nieznacznie drożej.
Mój start został zaplanowany na 6:38 w piątek 13 października, więc rano nie pozostało mi zbyt wiele czasu na powolne ogarnianie. Wszystko miałem przygotowane dzień wcześniej, zjadłem więc lekkie śniadanie, popiłem bezkofeinową, założyłem normalne wyjściowe adidasy i z zapalonym oświetleniem z rowerem po lewej i torbą po prawej poszedłem na linię startu. Domyślam się, że z boku wyglądało to komicznie, ale miałem to gdzieś.
W miasteczku byłem jedyny, który przyciągnął ze sobą swój dobytek, ale jest z tym związana grubsza logistyka. Start jest w piątek rano, a w niedzielę o 10:00 odlatuje mój samolot do Katowic. Za wszelką cenę chcę na niego zdążyć, żeby przed zamknięciem okręgów wyborczych oddać swój głos w wyborach parlamentarnych. Z obliczeń wynikało, że z palcem w nosie zdążę, ale żeby nie przedłużać logistki powrotnej postanowiłem od razu z linii mety udać się na lotnisko. W teorii wszystko wskazywało na to, że się uda, musiało się tylko odbyć bez większych pomyłek w nawigacji i grubszych awarii. O to drugie się nie obawiałem, bo rower miałem przygotowany przez jednego z najlepszych warszawskich mechaników Dred Morivious.
Zawodnicy ruszają na trasę od 6:00 w minutowych interwałach. O 6:38 na trasę wyjeżdżam ja, demon prędkości i góral jakich mało 😊 Według regulaminu od 18:30 do 07:30 obowiązuje kamizelka odblaskowa i pełne oświetlenie z przodu i tyłu, to oznacza, że do względnie widnych warunków pozostała niespełna godzina. Wyruszamy w kierunku południowym i wzdłuż wybrzeża, żeby na wysokości Villaggio Turas odbić w lewo w głąb wyspy. Początek nie jest łatwy, bo z drobnymi korektami do 34 kilometra jest cały czas pod górę. Ruszyłem 6 od końca więc na początku może mnie wyprzedzić tylko 5 zawodników. Interwał startowy był niewielki więc z pokorą przyjmuje każdego wyprzedzającego mnie kolarza, a sam koncentruję się na dojechaniu każdego czerwonego migającego światełka przede mną. Organizm jest naładowany endorfinami a mięśnie glikogenem, jest ciepło co pozytywnie wpływa na samopoczucie. Zaczyna się wspaniała przygoda.
Od 50 kilometra, czyli dokładanie od momentu, kiedy opuszczam wybrzeże, zaczyna się kolejna wspinaczka, która miała potrwać mniej więcej do 80 km. Minęły 2 godziny od startu więc słońca nie zaczęło na dobre dokuczać. Mimo to trasa wymaga mobilizacji, bo na dystansie 30 kilometrów trzeba pokonać blisko 1000 m do góry. Nachylenie nie zwala z nóg, ale to nie jest kilku kilometrowy ostry podjazd do jakich jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce, tutaj trzeba pracować ciągle przez grubo ponad godzinę, a to nie jest najtrudniejszy fragment trasy. Przyznam szczerze, że tego obawiałem się najbardziej, braku aklimatyzacji do mniej nachylonych, ale ekstremalnie długich podjazdów. Niby siła jest, na wytrzymałość też nie narzekam, ale ruszałem w tą trasę z wieloma wątpliwościami. Na papierze profil wyglądał dość łatwo, ale po czasach finiszerów z ubiegłego roku wynikało, że to nie będzie szybki przejazd.
zdj. gdzieś na wyspie
Jadąc do góry z miejscowości Cuglieri mijam ruiny zamku Casteddu Ezzu, wzniesionego na bazaltowym wzgórzu masywu Monfiferru. Budowla pamięta starożytne czasy Sardynii, historie intryg politycznych, miłości i zdrad. Żałuję, że nie mam czasu na dłuższy postój. Po osiągnięci 800 m n.p.m. następuje 32 kilometrowa korekta w dół.
zdj. ruiny Casteddu Ezzu
Zjazd kończy się w miejscowości Abbasanta w prowincji Oristano i dalej przez Ghilarza prowadzi do jednego z największych sztucznych zbiorników w Europie Lago Omodeo, którego wody skrywają pozostałości archeologiczne oraz skamieniały las sprzed 30 milionów lat. Rozwinięta w okolicy jeziora infrastruktura to dobre miejsce na napełnienie bidonów i uzupełnienie zapasów. Mam jednak wszystko więc nie zatrzymuję się ani na chwilę. Mam co prawda ochotę na już niezbyt poranną kawę, ale zdrowy rozsądek podpowiada mi, że bardziej będzie potrzebna wieczorem niż w tej chwili.
zdj. jezioro Lago Omodeo
Jeszcze przed startem zastanawiałem się na strategią żywieniową. Czy korzystać z dostępnej infrastruktury czy mieć wszystko co niezbędne ze sobą? To nie Polska, gdzie na każde 5km trasy przypada jeden Orlen. Tutaj jest inaczej, sklepów spożywczych jest mniej, a na zautomatyzowanych stacjach benzynowych można co najwyżej posiedzieć na betonie.
Dzień przed rozpoczęciem maratonu zrobiłem zakupy i przygotowałem 8 kanapek z serem i salami, do kompletu dorzuciłem 6 owsianych batonów Clif oraz 8 żeli. Wszystko to waży bardzo dużo i na pewno sprawi mi wiele problemów na podjazdach, ale będę miał komfort psychiczny i pewność, że mam zapasy energii w torbie. Pozostaje kwestia wody i tutaj z pomocą przychodzą zawodnicy, którzy zamiast listować sklepy i stacje benzynowe zestawili fontanny na trasie. To wszystko spowodowało, że w ciągu tych czterdziestu paru godzin tylko raz zatrzymałem się na pizzę i kawę, resztę miałem ze sobą, a wodę nabierałem z publicznych ujęć. Dzisiaj jak analizuję to wstecz to nie wiem czy była to dobra strategia. Prawdopodobnie gdybym znał wyspę i infrastrukturę pojechałbym na lekko, ale byłem obcy i nie chciałem ryzykować. Ile na tym straciłem? – nie wiem, ale na pewno straciłem.
zdj. w miejsce orlenów
Zaraz po minięciu jeziora zaczyna się kolejna seria wspinaczek, która od 114 kilometra trwa z drobnymi zjazdami aż do 209 kilometra. Od samego początku słoneczko skutecznie próbuje wpłynąć na obniżenie komfortu jazdy. Jest bardzo gorąco, do tego region jest mniej zaludniony. Nie widać ludzi i na ulicach jest wyraźnie mniej aut. Jestem sam, analizuję odległości pamiętając, że pierwszy punkt kontrolny jest na 265 kilometrze, a około 250 kilometra kończy się pierwsza górzysta część trasy, po której następuje niemal 100 kilometrowy dość płaski transfer wzdłuż zachodniego wybrzeża aż do miejscowości San Teodoro. Jest szybko, a raczej szybciej, słońce schodzi na dół, robi się chłodniej więc komfort jazdy jest również wyższy.
zdj. poranek
Nagle czuję, jak zaczyna mi nosić tylne koło, patrzę, flak. Toczę się dalej, bo jest z góry więc niemal na feldze i pociętej oponie próbuje wyhamować. Zatrzymuję się pod wiaduktem w cieniu, nade mną huczy biegnąca trasa szybkiego ruchu. Rozpoczynam zmianę dętki od zdjęcia Tailfin’a. Torba jest świetna, ale jak trzeba zdjąć tylne koło konieczny jest jej kompletny demontaż, żeby wyjąć oś. Dopiero teraz dociera do mnie, ile czynności trzeba wykonać mając zamontowanego Tailfin’a, żeby zmienić z tyłu dętkę. I tak okazałem się cwaniakiem, bo zostawiłem ruszt torby zamontowany tylko na zatrzaskach, nie dokręcałem opcjonalnych śrub, które scalają płaszczyzny zatrzasków na wypustkach osi. Gdybym musiał odkręcać miniaturowe śrubki po lewej i prawej stronie osi straciłbym dodatkowo kilkanaście a może nawet kilkadziesiąt minut. Z wprawę wytrawnego mechanika zmieniam dętkę, tym razem w oponę upycham gumę z wentylem o długości 80mm. Wyjmuję nabój CO2 i pompuję. Demontaż torby, zmiana dętki, montaż koła i ponowny montaż torby chwilę trwa, widzę 3 czy 4 osoby, które mnie w tym czasie wyprzedzają. Każda z nich pyta czy wszystko ok i czy mam wszystko czego potrzebuję. Trzymając się zasady samowystarczalności każę jechać im dalej.
zdj. gdzieś na wyspie
Wskakuję na rower i zaczynam pogoń. W trakcie dochodzi do mnie, że jestem debilem, bo w ferworze walki nie sprawdziłem wewnętrznej strony opony, czy przypadkiem nie wbiło się tam coś co może spowodować kolejne uszkodzenie nowej dętki. Jest piątek 13go więc po około 4 kilometrach kolejny brak powietrza objawia się w tylnym kole. Z nieopisanym wkurwieniem powtarzam procedurę, która tym razem odbywa się w pełnym słońcu. Wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy, ale już na to nie zważam, wywijam oponą na wewnętrzną stronę i modlę się, żeby coś znaleźć. Jest! mam cię, wbity kawałek drewna lub krzewu, okrągły, przypominający osadzony w pierścionku kamień tylko z ostrymi krawędziami. Wydłubuję to coś i zakładam nową dętkę. Tym razem mam wentyl 60, mój stożek przyjmuje to, ale jak na złość nie ma opcji napompowania tego z naboju CO2, wystaje zbyt płytko. Montuję pompkę, przykręcam wężyk i dmucham kilkadziesiąt razy, poprawiam nabojem na względnie napompowanej dętce i składam rower z torbą do kupy. Już nigdy nie zabiorę dętki 60mm, to kosztuje zbyt dużo czasu. Nie mam zapasu tylko dwie dziurawe gumy w torbie. Teraz kiedy znaczna większość zawodników pojechała do przodu przyjmuję to z pokorą, trudno, jeśli znowu coś się wydarzy będę kleił. Stojąc gotowy do jazdy wyjmuję kanapkę i spokojnie zjadając obserwuję okolicę. Dostrzegam miniaturowe gówienka pozostawione na szosie przez jakieś zwierzaki i wystające z tych gówienek drobne fragmenty tego czegoś co znalazłem w oponie. Sytuacja jest dość komiczna, bo jedząc kanapkę analizuję skład lokalnych odchodów. Ale wnioski są na wagę złota, te małe podobne do polskich króliczych bobków kupy skrywają twarde i ostre, niestrawione przez zwierzęta, fragmenty jakiegoś krzewu. Od tego momentu bogaty w tą wiedzą omijam każdy nawet najdrobniejszy czarny element leżący przede mną na szosie. Do punktu kontrolnego zostało mi niespełna 20 kilometrów zjazdu, przez całą tą akcję z dętkami będę tam po zmierzchu, a planowałem wcześniej.
Na punkcie kontrolnym podbijam kartę brevetową, uruchamiam kolejny fragment trasy. Chwilę odpoczywam napełniając bidony sokiem pomarańczowym i ruszam. Gdybym nie spieszył się na samolot pewnie zostałbym tutaj chwilę dłużej. Jest wieczór, miasteczko ma typowy klimat wypoczynkowy, po ulicach przechadzają się turyści, a z każdego miejsce docierają do mnie zapachy dobrego śródziemnomorskiego jedzenia. Zaciągam nozdrzami zapach smażonych kalmarów, łykam ciastko i wyjeżdżam, chwilę w dół, później jakimiś opłotkami i pod górę. Nie widzę już miejskich świateł, jest ciemno i robi się strasznie ciężko i wolno. Z perspektywy lampy nie wygląda, żeby było stromo, ale jest, prędkość spada a ja toczę się jak walec próbując pokonać stromiznę. Słońce już dawno jest za widnokręgiem a mimo to pot kapie mi z brody i łokci, do tego pokaźne krople spływają z kolan do skarpet. Wtedy myślałem, że po prostu zjadłem zbyt dużo, że organizm trawi i nie ma siły na jazdę, ale nie, to był jeden z bardziej stromych fragmentów trasy. W głowie pojawił się mętlik, bo przecież miało być płasko, a nie jest. Teraz jak patrzę na profil to faktycznie jest tam płasko właśnie z tym małym wyjątkiem.
zdj. profil trasy
Rozpoczyna się pierwsza noc, opuszczam zachód i wjeżdżam w głąb wyspy, celem jest północne wybrzeże, gdzie zlokalizowany jest drugi punkt kontrolny. W głowie jak zwykle trwają skomplikowane obliczenie. Cały czas szacuję, ile powinienem przejechać kilometrów w 24h, żeby w komfortowym czasie pojawić się na mecie. W zasadzie 400 kilometrów, czyli połowa daje mi 2 godzinny zapas, ale też duże niebezpieczeństwo, że jeśli wydarzy się coś nieoczekiwanego to szybko ten zapas stracę, a to było wielce prawdopodobne, bo zapasu dętek już nie miałem. Celuje w 450-470 kilometrów na dobę.
W nocy temperatura spada miejscami do 12 stopni, ale większość czasu trzyma się na poziomie 16-18. Jest ciepło, ale obniżony poziom glikogenu i zmęczenie powodują, że czuję chłód. Zakładam nogawki i rękawki a na to prewencyjną kamizelkę. Przydaje się nawet na krótkich zjazdach, które w nocy idą wolno. Jest niebezpiecznie, od czasu do czasu migają przede mną zwierzaki, boję się, że wbiję się zaraz w sarnę albo dziką świnię. Poza tym z tyłu głowy cały czas siedzi, że jadę bez zapasu i każdy mniej uważny ruch może spowodować, że będę zmuszony spędzić dłuższą chwilę na naprawie. Staram się być ostrożny, na zjazdach uruchamiam czołówkę na kasku, która tutaj jest wyposażeniem obowiązkowym. Cały ten fragment jest dość przyjemny, ukształtowanie zbliżone do tego, co mam w okolicy domu więc układam się na przystawce i konsekwentnie realizuję swój plan powrotu do domu.
zdj. w końcu płasko i szybko
Tuż przed świtem mijam kolejny sztuczny zbiornik, jezioro Coghinas, ale jest ciemno, nie widzę lustra wody tylko czuję chłodniejsze podmuchy powietrza. Dokładnie 24 godziny od startu mam na liczniku 470 kilometrów, ten nocny fragment był szybki, podjazdów owszem było trochę, ale w stosunku do początkowych fragmentów trasy, krótsze i mniej nachylone. Pamiętam z profilu, że od 400 kilometra trasa cały czas daje solidnego kopa do góry, ale też daje odpocząć i to na całkiem solidnych fragmentach.
zdj. Castelsardo jak z pocztówki
Do Castelsardo gdzie znajduję się drugi punkt kontrolny jest około 100 kilometrów. W planie mam pojawić się tam w południe, ale dobra kombinacja temperatury o poranku, jedzenia i samopoczucia powoduje, że jestem tam godzinę przed czasem. Do miasta prowadzi solidny długi zjazd, a widoki które dzięki temu mam okazję zobaczyć są zjawiskowe. Piękne wybrzeże, masa jachtów, urokliwe uliczki, kolorowe budynki, luksusowe hotele i pocztówkowy zamek górujący na tym wszystkim powalają. Castelsardo to niegdyś centrum wikliniarstwa, o czym można się przekonać przejeżdżając po uliczkach miasta. To dobre miejsce na punkt kontrolny, bo dalszy kierunek trasy wyraźnie wskazuje na powrót do Alghero, do którego pozostaje około 230 kilometrów. Z szacunków wynika, że do północy będę na miejscu, ale biorę poprawkę na to, że nie spałem, więc akceptują to, że może to być jednak kilka godzin później.
zdj. Castelsardo
Na punkcie nie stoję długo, bo jest tak gorąco, że kiedy stoję zaczynam świecić od potu i skwierczeć jak skwarek na patelni. To mobilizuje mnie do dalszej jazdy. Zaraz za miastem, po zwrocie w lewo wjeżdżam na podjazd, który dzisiaj pamiętam jako jeden z najbardziej wymagających. To było około 14 kilometrów z różnym nachyleniem, ale najgorsze w tym było to, że układ wzniesień zatrzymał wiatr, jechałem w piekarniku. Do dzisiaj pamiętam każdy obrót korbą i każdą kroplę potu rozbijającą się o ramę. W oddali majaczy wzniesienie z wiatrakami, co wskazuje, że jest więcej niż pewne, że organizator wprowadzi nas na tą górę, a do tego zdaję sobie sprawę, że te wiatraki nie są tu bez przyczyny i każdy zwrot może się objawić mocnym uderzeniem wiatru. Okolice były niesprzyjające, słońce było wysoko, wszystkie szosy odsłonięte, miejscami wietrznie lub bezwietrznie i gorąco. Modliłem się, żeby już opuścić ten region i wjechać w bardziej zalesione obszary bliżej Alghero.
W końcu wypadam na płaski odcinek, kładę się na przystawce i czuję prędkość, mijam dwójkę zawodników i z naprawdę satysfakcjonującą prędkością wpadam do miejscowości Oschiri. Mam jedzenie, ale zapach pizzy mnie zniewala, zatrzymuję się przy trasie i zamawiam posiłek, to było silniejsze ode mnie. Siedzę na zewnątrz, konsumuję pizzę a muchy konsumują mnie, nie chcą dać mi spokoju, opędzam się bezskutecznie. To musi być ciekawe dla gości siedzących przy sąsiednich stolikach, w końcu wstaję i kończę posiłek przechadzając się po ulicy i trzymając pizzę w ręku. Nienawidzę tych momentów, kiedy się wstydzę, ale z drugiej strony nie mam na to wpływu. Niezjedzone części pizzy chowam do torby i ruszam dalej, bo czas wyliczony w głowie nie uwzględniał tego postoju.
zdj. krew, pot i łzy
Całość do góry i w dół trwa już niezmiennie do końca z tą różnicą, że zaczynam odlatywać w objęcia Morfeusza. Robi się ciemno, a ja coraz częściej zaczynam się zatrzymywać, żeby zmienić pozycję i się obudzić, na domiar złego odczuwam spore wahania temperatury, bo miejscami liże mnie lodowate powietrze. Wiem, że to zmęczenie jest winne tej sytuacji, ale nie poddaję się do końca. Ostatni 12 kilometrowy podjazd jest już totalnym przegięciem. To jest prosty podjazd, ale kumulacja wszystkich górek wyrywa z gardła rozpaczliwe …, ile jeszcze!!! Na szczycie kolejna tablica przybliża mnie do Alghero, puszczam się w zjazd, hamulce już wyją z bólu tak, że sam nie mogę wytrzymać. To powoduje, że przejeżdżając przez niektóre miejscowości robię to wolniej, nie chcę hałasować w nocy. Od Villanova Monteleone jest piękny wijący się zjazd, który przez 24 kilometry prowadzi na metę. Niebezpieczeństwo polega na tym, że nie potrafię się już w stu procentach skoncentrować przez co jest wolniej niż bym sobie tego życzył. W Alghero feta, jest sobotni wieczór, na ulicach tłumy, dudni muzyka. Przemykam przez miasto co chwilę górując dźwiękiem hamulców i wzdłuż wybrzeża kieruję się na metę. W końcu po 42h i 52 minutach jestem na miejscu. Uff zdążę się spakować i dotrzeć na lotnisko. To zadziwiające, że w głowie siedziało pytanie ile zostało mi czasu do odlotu a nie który pojawiłem się na mecie.
zdj. Alghero
UBS nie jest trudnym maratonem, dystans i suma przewyższeń nie jest duża, a jednak w tych warunkach odczułem tą trasę jako mocno wymagającą. Zawsze myślałem, że dobrze sobie radzę w górach, tutaj solidnie zrewidowałem zdanie, radzę sobie dostatecznie. Patrząc po uczestniczkach i uczestnikach UBS’a to wielkie znaczenie ma to, gdzie żyjesz i gdzie trenujesz. Nie jestem wybitnym kolarzem, ale patrząc na wszystkich startujących w UBS śmiało można powiedzieć, że są wybitni. Warto tam pojechać i się z nimi zmierzyć. Polecam. Do tego będziecie szanowani, począwszy od rejestracji przez odprawę po samą metę poczujecie się zaopiekowani i ważni. To zasługa całej ekipy UBS’a i ich pozytywnie nadpobudliwego Giampy. Świetny team.
zdj. Ultra Biking Sardinia Team
Żeby nie zostać bez słowa krytyki chcę napisać tylko o dwóch rzeczach, które mnie zdziwiły. Pierwsza to obowiązek informowania na publicznej grupie o chęci wykonania postoju dłuższego niż 30 minut. Rozumiem względy bezpieczeństwa, ale w warunkach wyścigu to komunikator staje się idealną tablicą do budowania strategii. Według mnie tak być nie powinno, pomijam w tym kwestię tego, że impreza jest wyzwaniem a nie wyścigiem i tak jest komunikowana w mediach.
Druga rzecz, która mnie zaskoczyła to liczba komunikatów przedstartowych. W sumie było ich 6 i w mojej ocenie co najmniej o 2 za dużo. Ja jestem dość specyficzny, bo lubię mieć informacje podane krótko i zwięźle, ale rozumiem tych dla których start i cały czas przedstartowy jest rytuałem, w którym cykliczna i częsta komunikacja organizatora podgrzewa całą otoczkę wyścigu.
Mocno rekomenduję październikową Sardynię, jest piękna, zwłaszcza na rowerze. A jeśli 790 km to dla Was za mało, Giampy wraz ze swoją załogą będą pracowali nad wersją 1000km. Śledźcie ich, bo warto.
zdj. skazaniec
Historia jest dość ciekawa, bo dotychczas uważałem, że zestaw w którym jeżdżę jest nie do zastąpienia. Swego czasu w ramach stypendium Babskiej Korby miałem okazję pracować ze zdolną dziewczyną z Piły. Kontakt się urwał, widywaliśmy się od czasu do czasu w ramach treningów online. Nie zwracałem uwagi na to w czym jeździ, ale kilka tygodni temu na jednym ze zgrupowań spotkaliśmy się ponownie i tym razem zwróciłem uwagę na to co miała na sobie.
To wyglądało bardzo profesjonalnie, cały komplet był przemyślany, kolory, krój, projekt, układ kieszeni, łączenia materiału. Nigdy nie analizowałem odzieży aż tak detalicznie, tym razem jednak wszystkie te elementy zwróciły mają uwagę. Postanowiłem spróbować i wbiłem swoje pulchne i mięciutkie ciałko w rozmiar M. Zwykle celuję w S, ale w tym przypadku jeden rozmiar więcej był w sam raz.
Obawiałem się trzech rzeczy, których nienawidzę, że brzuch tak będzie wystawał, że grafika pokaże nienaturalne wzory, że po załadowaniu kieszeni całość zjedzie na tyłek i że leżąc na przystawce czasowej krój rękawów skaleczy mi zgięcia pod pachami.
Przejechałem 800km w całkiem wymagającym terenie i dość ciepłych warunkach i przyznać szczerze muszę, że produkt jest naprawdę wygodny. Kieszenie są sztywne, trzymają na plecach ciężkie żele i jest do nich swobodny dostęp. Nie musiałem nienaturalnie sięgać na plecy żeby się tam dostać. Materiał trzymał się na ciele, suwak cały czas był centralnie tam gdzie być powinien, a po niemal dwóch dobach nie miałem otarć na ciele.
Jest za wcześnie na to żeby ogłosić, że jest to najlepszy produkt jaki miałem, ale ostatnie doświadczenia zachęcają mnie do dalszych testów i to szerszej gamy produktów tej marki.
Wiem o czym teraz myślicie. Dostał koszul i pieje z zachwytu, żeby się odwdzięczyć. Kto mnie zna ten wie, że za przysłowiowe "skarpety" nie jeżdżę i od początku mojej przygody z rowerem jestem mocno niezależny i mam ten komfort, że to ja decyduję kogo promuję i kiedy. Za każdym razem kiedy spotkam na swojej drodze coś czym warto się podzielić lub zarekomendować - zrobię to.
#ultratrack
Strona stworzona w kreatorze stron internetowych WebWave