Kto by pomyślał, że będę jechał nieco ponad 300 km z około 3400 m przewyższeń w grupie Babskiej Korby. Do tego jako kobieta, ochrzczona całkiem niedawno jako Bożena Czarna. Tak naprawdę to przez długi czas dziewczyny nie wiedziały, że z nimi pojadę. Tak występowałem na liście startowej i w trackingu. Pewnie pomyślicie, że jestem powalony. Jakby nic nowego, jasne, że jestem. Ale tytułem wyjaśnienia, cała konspiracja i kwestie bezpieczeństwa związane tym, że występuję jako inna osoba wyjaśniłem z organizatorem długo przed imprezą. Sam maraton w tym covidowym roku startował 19.09.2020. Do dyspozycji były trzy dystanse 100, 300 i 500 km. Ponieważ miał to być sprawdzian dla Babskiej Korby wybraliśmy dwa dystanse, na 100 km ustawiły się 3 sprinterki, na 300 km aż 9 ultrasek. Grupa na 300 km a z nimi ja ruszały w sobotę, a sprinterki w niedzielę rano.
W sobotę zaczęło się dość łagodnie. Od startu spokojna jazda bez szarpania. W komfortowym tempie zaczęliśmy pokonywać pierwsze kilometry trasy. Sam wyjazd z Godowa nie był ani skomplikowany, ani ciężki. Pojawiały się czasem delikatne zmarszczki, na których trzeba było przycisnąć pedały, ale buzująca w żyłach adrenalina i ekscytacja startem dodawały sił. Jazda była płynna, zmiany prowadzących dwójek na początku trochę się rozsypywały, ale z każdą kolejną rotacją były coraz płynniejsze. Mimo, że w grupie było wesoło i dość gadatliwie, to jednak wyczuwałem spore napięcie wśród dziewczyn. Znam je wszystkie, wiem na co je stać i kiedy wyraz twarzy pokazuje zakłopotanie. Wiedziałem, że w ich głowach właśnie odbywają się skomplikowane obliczenia, pojawiają się wątpliwości i padają trudne pytania. Czy dam radę? Czy wytrzymam? Jak będzie w górach? Co ja tutaj robię? Po co ja wszystkim mówiłam, że to jadę? Żadna jednak nie manifestowała tego głośno. Mimo, że przyjaciółki to mierzyły się i taksowały wzrokami.
Oprócz Alinki, Sabinki i Eli żadna z nich dotychczas nie miała okazji posmakować ultra dystansu. Mimo tego, że wiele razy o tym rozmawialiśmy to nie pamiętały, że ultra zaczyna się później, po przekroczeniu co najmniej połowy trasy, często w nocy. Na początku zawsze jest miło i sympatycznie, a nogi kręcą, jak na wspomaganiu. To była ich najważniejsza próba, pierwszy Tour, zwieńczenie wielomiesięcznej pracy treningowej. Ja sam miałem „pełno w gaciach” od samego początku. W mojej głowie kłębiło się sporo wątpliwości. A jak źle je przygotowałem? A jak któraś zaliczy glebę? Zaśnie na rowerze w nocy? A co będzie jak się rozjadą? Nawet sobie nie wyobrażacie tej presji i stresu, który trzymał mnie do samej linii mety.
Jedziemy równo. Przed nami podjazd na przełącz Salmopolską, żeby na zjeździe w kierunku Wisły na około 75 km zdobyć pierwszy punkt kontrolny trasy. Sam podjazd nie jest trudny, nachylenie nie powala na kolana, do tego znają każdy zakręt i każdą dziurę w szosie, trenowały tu nie raz. To ich dzielnia. Przed Szczyrkiem dołącza do nas mąż Ani Cios z kolegą i chwile jadą obok nas motywując dziewczyny do mocnej jazdy. To miłe, dziękuję. Zgodnie z planem, każda walczy z nachyleniem sama, w swoim tempie. Jadą w ciszy z uśmiechem na twarzach, asekuracyjnie, bo przecież to dopiero początek. Przed przełączą dostają dodatkowy zastrzyk mocy. Przed Szczyrkiem a później na podjeździe pojawia się rodzina Anetki, mąż Szymon z chłopcami przebranymi za super bohaterów. To było wspaniałe słyszeć jak pokrzykują i biegną obok kolarzy. Pełna profeska, jak na kultowych podjazdach Tour De France.
Przed samą przełęczą dodatkowy kopniak do ZGoni, która z aparatem fotograficznym poluje na dziewczyny. To odbudowuje pokłady energii. Ja stoję tuż przed końcem podjazdu i trochę, ale tylko trochę się uspokajam. Jest dobrze, pierwsza górka za nami.
Zjeżdżamy na dół do punktu, a tam następuję zbytnie rozluźnienie i dziewczyny rozsypują się jak korale po podłodze. To jest właśnie największa bolączka dużej grupy, różne potrzeby powodują różne zachowania i w efekcie czas spędzany na punkcie niepotrzebnie się wydłuża. Ale Sabinka z Elą starają się szybko pozbierać to wszystko do kupy. Dodatkowo Eli pada nawigacja, a nowe baterie okazują się stare, bezskutecznie staram się zaradzić sytuacji i mam czas tylko na pączka i banana. Po kilkunastu minutach w końcu ruszamy dalej, zjazdem do Wisły w kierunku przełączy Kubalonka.
Podjazd ma około 5 km i też nie jest trudny. Byliśmy tu kilka tygodni wcześniej podczas naszego zgrupowania w Bielsku Białej. Zgodnie z planem na wzniesieniu dziewczyny się rozjeżdżają, każda z nich jedzie w mocnym, ale swoim tempie. Czekam na górze, ale nie koło sklepu, bo wiem czym by się to skończyło, tylko po drugiej stronie ulicy. I tutaj po raz pierwszy „szczęka wypada mi na szosę” i nie mogę się pozbierać, różnice między nimi nie są znaczące. Jakby się rozkręcały, nabierały wprawy i pewności siebie. No, ale nie ma co chwalić dnia przed zachodem, bo przed nami ta, której nie lubię zbytnio, czyli Ochodzita. Pamiętam ją z etapów MTB Trophy i nie mam najmilszych wspomnień.
Na zjeździe z Kubalonki trochę się rozjeżdżamy, jest bezpieczniej w ten sposób. Ten element jazdy jest bardzo ważny, ale ważniejsze dzisiaj jest bezpieczeństwo. Nie popędzam, nie instruuję, każda z nich robi to najlepiej jak potrafi i najszybciej jak potrafi. I o to chodzi. Nasza Basia dobrze radzi sobie na zjazdach, ale po Kubalonce ma wątpliwości czy sprzęt jest sprawny, rower przy dużej prędkości wpada w delikatne wibracje. Umawiamy się, że jak będzie coraz gorzej rozkręcimy go i skręcimy od nowa. No ale na kolejnych zjazdach musi zwolnić, co wytrąca jej atuty.
Zaczyna się podjazd na Ochodzitę i widzę, że moja Ela ma niewyraźną minę. Ona jest silna i zawzięta więc coś musiało się stać. Okazuje się, że ma całkowicie zdrętwiałe nogi. Nogi, a nie stopy. Nie może naciskać na pedały, a to dopiero setny kilometr trasy. Co jest nie tak? Analizuję wszystko co powinienem. Czy robiliśmy jakieś zmiany w setupie roweru? Nie! Więc co? Dotychczas każda treningowa trasa Eli przebiegała bez problemu. Czyżby zmiana pozycji podczas podjazdów powodowała ucisk siodełka wpływający na drętwienie? A może dodatkowe wkładki w butach maja na to wpływ? Wyjmujemy wkładki i zjeżdżamy w kierunku Węgierskiej Górki i Żywca. Dziewczyny ustawiają się w szyku i w dość szybkim tempie zmierzają w kierunku Kocierzy. Wiedzą, że Ela ma problemy więc jadą pod nią. Tam gdzie mogą wiozą ją tak, żeby wkładała jak najmniej siły w pedały. Na pagórkach odjeżdżały, bo tutaj nic by nie pomogły.
Do podjazdu na Kocierz wszystko idzie składnie i równo. Na podjeździe zostaję z Elą, zresztą zawsze, czy to na zjeździe czy na podjeździe zostaję jako ostatni. Sam podjazd też nie jest straszny, przez wiele kilometrów jest łagodny, żeby na końcowych dwóch czy trzech kilometrach trochę się usztywnić. To też znany dziewczynom fragment, więc niespodzianek nie było. Nie widziałem jak podjeżdżają, ale po uchachanych twarzach na górze wnioskowałem, że weszło jak wejść miało. Z Elą ustalamy, że na punkcie robimy korektę ustawień siodełka i po kilku kilometrach zdecydujemy o ewentualnym DNF. Dlaczego? A no dlatego, że główna, biegowa impreza Eli ma się odbyć za 4 tygodnie i szkoda byłoby tym startem zniweczyć wszystkie przygotowania.
Dopiero później słyszę od niej: „Nie wycofam się, nie mogę! To ich pierwszy ultra maraton, nie mogą widzieć, że z powodu byle bólu można sobie odpuścić, muszą wiedzieć, że najpierw trzeba spróbować z tym powalczyć” – łyka przeciwbólowy, zaciska zęby i kładzie na szali swoje główne zawody sezonu. Ku…a chapeau bas. I nie pisze tego, bo to moja żona, wierzcie mi.
Grupa jedzie równo. Z Kocierzy jest jakieś 50 kilometrów do ostatniego punktu kontrolnego. Jest już łagodnie, większość przewyższeń mamy za sobą. Jest dość płynnie bo dziewczyny nabrały już wprawy w jeździe po zmianach, a dodatkowo Ela prosiła o szybsze tempo, bo szarpana jazda z hamowaniem i ponownym rozpędzaniem sprawiała jej więcej bólu. Wpadamy do Zatoru a tam zator. Korki jakich dawno nie widziałem, musieliśmy transferować się chodnikiem do krajówki na Kraków.
Do ostatniego punktu na 209 km trasy dojeżdżamy już mocno po zmroku, jest zimno, zrobiło się około 8 stopni. Ale temperatura jest dokuczliwa tylko podczas jazdy, na postoju jest względnie komfortowo. Spędzamy tam trochę czasu, zakładamy resztę schowanej w torbach odzieży i uwaga !!! odwiedza nas Alinka Czosnowicz, która następnego dnia rano startuje na dystansie 100km. Wariatka przyjechała kibolować zamiast odpoczywać. To jest jednak drużynowa więź.
Ruszamy na ostatni niespełna 100 kilometrowy odcinek do mety. Początek idzie składnie, ale zaczynają się kryzysy. Czasami strzela z koła Basia, widząc to Ada postanawia jej pomóc i ją ciągnie. W między czasie decyduję się na zarządzenie zmian, bo te co prowadzą jadą za długo z przodu. Wypada na Anię Cios, która zmienia Alinkę i ze sporą rezerwą sił składnie ciągnie towarzystwo. Później trochę niepotrzebnie wypycham Adę, która mimo obaw o nas z tyłu dzielnie zarządza pociągiem. W między czasie Dorotka zaczyna zasypiać, teraz jest dla niej za wolno. Wypchnięta na przód szokuje sporym zapasem sił. Kasia i Sabinka też nie odpuszczają i pchają się do przodu, zaciągają korby i porządkują grupę. No i Anetka, naładowana mocą po czubek głowy, gdyby mogła poleciałaby w tym momencie w kosmos. Daje solidne i mocne zmiany. Jest zajebiście, wszystkie silne, współpracują. Wglądają jakby dopiero wystartowały. Te mocne zmiany trochę nas rozsypują, ale specjalnie nie zbieram tego do kupy. Jest chłodno, tempo musi być takie, żeby za bardzo nie zmarznąć. Dojeżdża do nas Boguś, maż Sabinki i chwilę rozprawiamy o życiu.
W końcu na kilkanaście kilometrów do mety zjeżdżamy się wszyscy i o dziwo następuje rozluźnienie, śmichy, chichy, pioseneczki i rozsypany szyk. Po prostu Chillout jakiś. No tu Ela prosi mnie żebym ryknął. Ryczę, że to nie koniec, trzeba się skupić do końca, bo na końcu jest najwięcej wypadków. W kilka sekund szyk samoistnie wraca do normy i milkną zbędne rozmowy. Tak się skupiły, że przejechały skręt do mety na 500 metrów przed finiszem. Korygujemy i wpadamy na metę.
Pozostaje co? No właśnie – niedosyt. Każda z nich zrobiła swoja robotę, każda włączyła się do pracy w grupie, wygrały z kryzysami i wzajemnie o siebie dbały. Zrobiły dokładnie to co zaplanowaliśmy, wspólny start i wspólna meta. Niektóre z nich wjechały na metę ze sporym zapasem sił. Ale tak miało być, to był pierwszy start, miało być miło i sympatycznie. I było. Następnym razem trochę to towarzystwo pogonię, bo spory potencjał w nich drzemie.
Niestety nie miałem przyjemności być i widzieć startu i finiszu sprinterek w niedzielę, ale wiem z relacji i zapisów treningowych, że to było mocne. Ania i Kamila przyjechały wysoko, nie napiszę na którym miejscu, bo oficjalnych wyników jeszcze nie ma. Alinka Czosnowicz niewiele za nimi. Tutaj zmieszały się dwa style, grupowa jazda Ani i Kamy i solowa Alinki. Wszystkie trzy fantastycznie poradziły sobie z dystansem. Ba, napisze więcej, nie sprawił im większego problemu.
U Alinki sporo nowych doświadczeń. Jak gospodarować płynami i jakiego jedzenia nie brać na taki dystans. Jak się ogarniać na punkcie i na co nie zwracać uwagi. Pojechała ze średnią nieco poniżej 28km/h, w niekorzystnym wietrze i praktycznie solo. A najważniejsze, że potraktowała ten przejazd całkiem serio, jak wyścig, tak zrelacjonowała i tak wynika z zapisu jej tętna. Piękny i fenomenalny początek pięknej przygody z rowerem. Pokazała siłę i charakter.
Ania i Kama razem od startu do mety, wspólna jazda w trybie wyścigowym wyszła doskonale. Równo po zmianach, czasem z przewagą jednej. Dbały o siebie i to najważniejsze, ścigały się z panami, jak równa z równym. To była mocna nauczka dla wielu, nie można tych Pań lekceważyć. To jest Babska Korba.
Dla mnie i Ali Kilian to dopełnienie sezonu. Dziękuję, że dotrwałyście do tego momentu. Wielkiego momentu – unicornowej chwały na mecie. Bądźcie przykładem do wielu.
Teraz już mogę spuścić z siebie powietrze, są wszystkie całe i zdrowe. Uff
#ultratrack
zdjęcia dzięki #bite.of.me
Strona stworzona w kreatorze stron internetowych WebWave