Parczew. Miasto w województwie lubelskim położone na równinie parczewskiej. Liczba mieszkańców to ponad 10 tysięcy, więc znają się tam wszyscy. W czasach okupacji hitlerowskiej to był silny ośrodek konspiracyjny. Miasto za tą działalność zostało nawet odznaczone Orderem Krzyża Grunwaldu II klasy.
Dla mnie osobiście Parczew ma znaczenie symboliczne. Podobnie jak w czasach okupacji symbolizuje krew, pot i łzy, bo znalazło się na trasie feralnego dla mnie zeszłorocznego Maratonu Podróżnika, którego trasę razem z grupą Szybkie Kopyto Ultra, chciałem pokonać z prędkością światła. Była nawet duża szansa na sukces, gdyby nie brzemienna w skutkach wywrotka zaraz za miastem w kierunku Włodawy. Skończyło się w szpitalu, na szczęście tylko z potłuczeniami i wieloma szlifami. Na wyniki badań czekałem około 5 godzin w towarzystwie zawsze pomocnego lokalesa Maćka Sikorskiego. Jak znacie Maćka to też wiecie, że historie, które opowiada, potrafią zainteresować każdego. Nudy więc nie było.
Wcześniej Parczew atakowałem samodzielnie po trasie Maratonu Podróżnika, ale z powodu potęgującej infekcji musiałem właśnie tam zrezygnować z dalszej jazdy. Zawsze coś.
W tym roku z Pawłem Bieniewskim, w lekko zmodyfikowanej opcji, postanowiłem pokonać tego potwora. Objechaliśmy trasę Maratonu Podróżnika właśnie przez Parczew. Poszło. Na szczęście nic się nie stało, nawet powiedziałbym, że sprawnie w tym Parczewie ogarnęliśmy postój na stacji benzynowej. Musicie wiedzieć, że kluczowe tam są dwie stacje, a każdy szanujący się kolarz doskonale wie gdzie są zlokalizowane i jakie produkty znajdzie na półkach. Więc było szybko i sprawnie.
Ale miało być nie o tym.
Parczew to również rodzinne miasto Lubelskiej Vuelty, której jednym ze sportowych wydarzeń jest ultra maraton Piękny Wschód. W wydaniu klasycznym to około 500 km, w wydaniu mini nieco ponad 250 km. Na jednym 6, na drugim 3 punkty kontrolne. Formuła znana wszystkim. Na obu dystansach startują dwie kategorie. Open, gdzie dozwolona jest jazda na kole i solo, gdzie każdy zawodnik musi pokonać trasę samodzielnie. W obu kategoriach start odbywa się w grupach 5 osobowych i w 5 minutowych interwałach czasowych. Taka formuła startu jest realizowana od zawsze. I nie ma tu nic do rzeczy Covid. Tak jest bezpieczniej, na starcie i mecie nie ma tłoku, a punkty kontrolne nadążają z obsługą zawodników. Oczywiście open startuje od najszybszego do najwolniejszego, tak, żeby Ci wolniejsi nie zbijali z szybszymi dużych grup na szosie, bo cały przejazd zawodników jest realizowany w ruchu otwartym. Solo dla odmiany startuje od najwolniejszego do najszybszego. Zgodnie z regulaminem zawodnicy mają obowiązek rozdzielić się na określonym odcinku i zachować przepisową odległość od siebie. Ja oczywiście mam swoja teorię na temat tego falowego startu. Interwał na starcie zmusza bowiem do zapamiętywania numerów startowych konkurentów i wykonywania skomplikowanych obliczeń w głowie. Który jestem? A ten co mnie wyprzedził to wystartował 5 min po, czy przede mną. Niegdyś standardowe pytanie na punkcie kontrolnym to nie było „Jak się jedzie?” albo zwykłe „Cześć” tylko „O której wystartowałeś?” Do tego dodatkowa analiza na punkcie, gdzie można było spojrzeć na listę i zobaczyć kto już był, a kto nie i jakie są różnice czasowe. Ale jak ktoś nie wozi okularów jak ja, to sobie za bardzo nie poanalizuje, a prosić kogoś żeby Ci przeczytał, to jakoś tak niezręcznie. Więc ja tylko z daleka oceniam listę czy mocno zabazgrana czy raczej nie.
Czy jest się gdzie zmęczyć? No sam nie wiem. To zależy od terminu. Zwykle w Parczewie spotykamy się na początku kwietnia, ale w tym roku, w tym czasie rządziła pandemia. Impreza została przeniesiona na lipiec. Gdyby miała miejsce w kwietniu to i dzień krótszy i chłodnawo. W lipcu dla odmiany dzień dłuższy i ogólnie cieplej. Ale co lepsze? Na klasycznej trasie przewyższeń jest około 1700m więc nie ma o czym gadać, elektronika klasyfikuje 3 podjazdy z czego dwa po kilkaset metrów. Górale się nie wykażą. Niby łatwizna, ale tylko pozornie. Płaski teren wymaga trochę innego przygotowania fizycznego niż np. Pierścień Tysiąca Jezior czy BBT.
Dzień startu zaczyna się fajnie, bo mogę się obśmiać z Eli i Agaty, które na krótkiej trasie startują parę minut po siódmej. Napięcie na ich twarzach widać z daleka, nawigację widziały w folderach w sklepie i nie bardzo są też pewne jakie zestawy posiadają w torebkach pod siodłowych. A tu nie dość, że jedna w butach biegowych to w dodatku trzeba jechać po kursie. Prawdziwe biegaczki, kolarskie nowicjuszki, najlepiej co robią na starcie to pozują do zdjęć. Chwilę po siódmej rozpoczynają swoją przygodę.
Ja moją dużą pętlę zaczynam przed dziesiątą. Jest bajeczna 33 stopniowa temperatura, asfalt się topi, pot cieknie po plecach a dłonie ślizgają po łapach. Myślę sobie, że mój koniec nastąpił już, przed rozpoczęciem jazdy. Ale trzymam fason do końca, nerwowo żartuję i obmyślam plan jak tu zasymulować udar słoneczny, żeby nie męczyć się w tym piekielnym słońcu.
Ruszamy. Wyjazd z miasta po fenomenalnie wybudowanej ścieżce rowerowej. Pierwsza myśl to dlaczego takich ścieżek nie ma u nas. Można po niej przez wiele kilometrów niemalże bezkolizyjnie zasuwać ponad 40km/h. Gratuluję włodarzom miasta. Zatem idzie ogień. Na początku wiadomo, każdy leci, jakby miał wygrać. Moce na wyświetlaczu Garmina upewniają mnie jednak w przekonaniu, że delikatnie rzecz ujmując przeginam. Odpuszczam trochę. Tym zachowaniem zaskakuję sam siebie. Myślę sobie, ileż we mnie kolarskiego sprytu i mądrości, że odpuściłem. W głowie nagradzam swoją decyzję setkami pochwał.
Po kilku kilometrach idzie zwrot o 90 stopni, ściana drzew przestaje chronić i zaczyna mi przeszkadzać wiatr. Cała mądrość odchodzi, bo żeby w miarę poruszać się do przodu trzeba silniej naciskać na pedały. Do tego sporo dużych samochodów jadących w przeciwnym kierunku potęguje uderzania wiatru, co często zmusza mnie do wstania z przystawki czasowej. Miejscami jest lżej, ale gdzieś do 160km walczę z tym wszystkim. Pogodziłem się już, że zostanę przez wszystkich dogoniony. Dopiero kiedy odwracam się w kierunku Żelechowa robi się mniej wietrznie. Ale dla odmiany delikatnie do góry. No wolę do góry, niż pod wiatr. A najbardziej wolę z wiatrem i pod górę, ale to jakoś rzadko mnie spotyka. W tym miejscu uświadamiam sobie, że jednak ten warunek mnie zmęczył. Na koszulce widać, że mój pot już dawno się skrystalizował, normalnie jak po wycieczce do Wieliczki, do tego ani razu nie sikałem. Cholera, to pierwsze objawy odwodnienia. Co prawda płyny uzupełniam jak mogę, ale tylko na punktach. Wiem, że to mało, ale czasowo nie stać mnie na dodatkowe zatrzymania. Swoją drogą to ważna rzecz wiedzieć, jaka jest odległość między punktami i umieć podzielić płyny tak, żeby wystarczyły bez dodatkowego postoju. To również jest jeden z elementów przygotowania do ultra.
Dalsza część jest już mniej interesująca, bo to jedynie jazda. Niewiele jestem w stanie pooglądać okolicy, bo leżąc na lemondzie mam ograniczone pole widzenia. Z ciekawych zdarzeń w Józefowie nad Wisłą zjadam coś stałego i kupuje colę. Obiecałem sobie, że nie wezmę tego syfu w trakcie maratonu do ust. Przegrałem ze sobą. Za Józefowem jest pięknie, okolice Puław, Kazimierza, do tego delikatnie zaczyna się fałdować teren. Tam jest fajnie. Cały czas mam w głowie jednak dziewczyny. Nie wiem jak im idzie, czy dały sobie radę z nawigacją i szybkim ogarnianiem na punktach. Trochę się niepokoję, ale gdyby miały jakiś mega problem to dzwoniłyby do skutku. Ja słabo z bliska widzę, ale jeszcze słyszę. Telefon bym usłyszał.
Za punktem w Żółkiewce na około 380 kilometrze słońce zaczyna odpuszczać, w cieniu drzew miejscami dostaję potężnych przypływów energii. Robi się chłodniej i przyjemniej, ale wiem, że to może być złudne. Rozgrzany organizm jest bardzo podatny na wychłodzenie. Jeśli w ciągu krótkiego okresu czasu przychodzi różnica np. 20 stopni, organizm dostaje lekkiego szoku. To oznacza, że trzeba w miarę możliwości jechać mocno i jak najdłużej trzymać organizm w wysokiej temperaturze z czasem dostosowywać się do szybko zmieniającej się temperatury powietrza. Czy to się udało? Miało się okazać dopiero na punkcie w Łęcznej. Tam spędzam około 2,5 minuty. Wiem, wiem, za długo. Wychodzę i się nie trzęsę. Czyli udało mi się w miarę wyregulować te skoki temperatury. Niektórzy powiedzą, że noc była ciepła. No była, 12-15 stopni to dużo, ale jak spędzisz 10 godzin w 33 stopniach to sama szybko pojawiająca się różnica temperatury otoczenia ma już znaczenie dla organizmu. Po co o tym piszę. Bo jestem zmarzluchem i nie pamiętam maratonu, na którym bym chociaż przez chwile nie cierpiał z powodu chłodu.
Ale wiedziałem, że jak w Łęcznej będzie mi zimno, to na metę pozostanie niecałe 50km, zniósłbym to.
Jadę szybko, albo wydaje mi się, że jadę szybko, bo postrzeganie świata i ocena prędkości w ciemności jest zupełnie inna. Na metę wjeżdżam z czasem 16:45 plasując się na 6 pozycji kategorii solo. Do wielu rzeczy mogłem się przyczepić, do własnej logistyki, może przygotowania. Ale zasadniczo jestem z siebie zadowolony.
Na mecie są też moje gwiazdy: Agata i Ela. Czekają na mnie. Obie przyjechały swoje 262 kilometry w czasie około 10:50 czyli grubo przed planowanym czasem. Z nieopisaną fascynacją chwalą się swoim osiągnięciem przekrzykując się jedna przez dugą, a ja przyznam szczerze, nie bardzo byłem w stanie w to uwierzyć. Chciałem to od razu sprawdzić na moim smartfonie, ale …. już wiecie bez okularów ciężko.
Dziewczyny dostały ode mnie przed startem szczegółowy plan jazdy, rozpisane godziny, prędkości jazdy na poszczególnych odcinkach, czasy postojów na punktach. Nie mogło tu być przypadku. A One oprócz tego, że wyprzedziły harmonogram, to dodatkowo znalazły chwilę na bezalkoholowy browar pod sklepem. Wyniosły z tego masę doświadczeń. Jak jechać w grupie, co robić jak współtowarzysze marudzą, albo zatrzymują się co chwilę na … w sumie nie wiadomo na co. Jak się zachowywać i ogarniać na punktach kontrolnych. Ale największą wartością dla nich to sporo nowych i fajnych znajomości. To się liczy najbardziej.
Dla mnie mój start na 4+ , start dziewczyn na celujący z plusem, w końcu wśród kobiet na mecie pojawiły się pierwsze.
Ale żeby nie było malinowo, mam też smutne obserwacje. Części uczestników PW brakowało elementarnych podstaw wychowania i szacunku do innych. Obsługa na punktach to zazwyczaj wolontariusze, którzy za 0 złotych stoją godzinami, żeby Wam pomóc. Zasługują na proste „dzień dobry” czy „dziękuję”. Uśmiechnijcie się czasem do nich, a nie, poganiacie tylko po pieczątkę w karcie i narzekacie na ogórka w kanapce. Złośliwi napiszą, ale ja płacę to wymagam. Tak płacisz, ale żadne wpisowe nie uprawnia do pomiatania ludźmi. Za chamstwo na punktach powinny być kary czasowe. Poluzujcie ludzie gumy w gaciach.
Ale dość. Kto dotrwał do końca tego wpisu ten mistrz.
#ultratrack
Strona stworzona w kreatorze stron internetowych WebWave