London-Edinburgh-London
Debden, 7 sierpnia 2022, niedziela, 5:00 rano.
Na starcie pierwszej grupy jest 71 kolarzy. Czekamy na słońce, ciągle jest bardzo zimno. W migających, czerwonych, światłach tylnych lampek widzę podekscytowanych zawodników. Poprawiają coś przy rowerach, jedni się ubierają, inni przeciwnie. Czuć nerwowość. Rejestracja na starcie jest bardzo szybka, tylko sprawdzenie numeru. Mam A55. „A” oznacza, że jestem w pierwszej grupie. Szkoła, z której starujemy jest na dużym podlondyńskim osiedlu, organizator prosił żebyśmy byli cicho. Jest przecież 5 rano. Całe nasze napięcie buzuje więc w ciszy. Cieszę się, że tu jestem. Wreszcie ciche pozwolenie na start, ruszamy przy akompaniamencie trzasku kilkudziesięciu bloków wpinanych w pedały. Uwielbiam tę muzykę.
Londyn-Edynburg-Londyn
LEL odbywa się w tym roku po raz dziewiąty. 0rganizowany jest w formule nie-wyścigowego brevetu, co 4 lata, tak jak Paris-Brest-Paris, Miglia Italia czy Alpi 4000. Z Londynu zawodnicy jadą do Edynburga, następnie wracają, trochę inną trasą. Długość oscyluje w okolicach 1400 km, ale w tym roku LEL jest najdłuższy, ma 1540 km. To wysokobudżetowa impreza. Wpisowe wynosi 360 funtów, zarejestrowało się i zapłaciło 1830 zawodników. Ostatecznie na starcie stanęło 1550 kolarzy.
Trasa LEL jest obowiązkowa. Podzielono ją na odcinki kończące się punktami kontrolnymi, w których zawodnicy potwierdzają swoją obecność stemplem na karcie. Mogą tam zjeść, odpocząć, przespać się. Wszystko obejmuje opłata startowa, można zaryzykować jazdę bez pieniędzy. W dwóch punktach kontrolnych można mieć tzw. drop bag, czyli torbę z zapasowymi rzeczami.
Na czele imprezy stoi Danial Webb, ale przy LEL pracuje prawie 1000 osób, głównie wolontariuszy. Pomagają zawodnikom dbając o jedzenie, spanie, a nawet o serwis roweru.
Klasyfikacja nie jest publikowana, zamiast niej jest lista kolarzy, którzy ukończyli. Oficjalnie LEL nie jest wyścigiem, jednak spora grupa zawodników ze sobą rywalizuje. Z takim nastawieniem tu jestem, podobnie jak większość kolarzy startujących w pierwszych grupach.
Lucyna i Danial
Daniala znamy od 2012 roku, szczególnie moja Lucyna ma z nim specjalne relacje. Od 2010 prowadziliśmy w Polsce fundację Randonneurs Polska, która zajmowała się organizacją brevetów. To były początki, było ciężko, na startach pojawiało się zaledwie kilku zawodników. Mieliśmy jednak międzynarodowy lewar, ponieważ działaliśmy na licencji Audax Club Parisien. ACP ustala reguły brevetowych rajdów organizowanych na całym świecie. Podlega nim również LEL.
Na LEL zwykle miejsc jest mniej niż chętnych. W 2013 obowiązywała zasada „kto pierwszy ten lepszy”. Kolarze z Polski, wśród nich ja, przegapili zapisy. Dlatego Lucyna negocjowała miejsca dla nas po zamknięciu listy. Głównym argumentem był fakt, że jako Randonneurs Polska powinniśmy mieć w LEL swoją reprezentację. To było niezłe, ale bez gwarancji powodzenia. Sprawa osiągnęła poziom meta, gdy od Daniala dostaliśmy zaproszenie – przyjeżdżajcie wszyscy!
Jedna osoba z rodziny wolontariusza ma gwarantowane miejsce na LEL. Chcę być pewien, że je dostanę więc Lucyna pracuje dla mnie 6 dni w Londynie. Ale chcę też znaleźć się w pierwszej grupie startowej, aplikuję o to. Kiedy dyskutuję o tym na fb z Anco, który w dwóch poprzednich edycjach przyjechał pierwszy, wtrąca się Danial zapewniając nas, że bez wątpienia wystartujemy o 5:00 am. Wygląda na to, że sytuacja jest opanowana.
zdj. Ponuro. 5:00, Londyn, Dedben. Kilka tygodni przed startem mój zapał do LEL gasł. Powoli, ale systematycznie. Znużenie i znudzenie brały górę, jednak treningów nie odpuściłem. Mój nastrój kilka dni przed imprezą był tak ponury jak to zdjęcie. Po starcie wszystko się zmieniło.
Olo i Anco
Śpimy na campingu nieopodal szkoły, w której są start i meta. Spotykamy Ola, naszego przyjaciela. Olo mieszka w Szwabii, podobnie jak ja jedzie LEL trzeci raz.
Znanym skrótem idziemy na rekonesans do szkoły. Niestety stalowa, masywna furta jest zamknięta, trzeba by nadłożyć ze 2 km. Przechodzimy zatem przez wysoki, 2 metrowy, płot. We trójkę mamy 160 lat więc sukces w forsowaniu tej zapory uznaję za dobry prognostyk.
Za szkołą, na ławce siedzi Danial. Lucyna biegnie do niego z otwartymi ramionami. Danial gwałtownie macha ręką, odpychając ją wirtualnie i krzycząc „Fuck off! Fuck off!” A przecież to taki miły człowiek, myślę. Danial był właśnie w trakcie wywiadu radiowego, stąd taka reakcja. Tego dnia nie udaje nam się przywitać.
Po rozbiciu namiotów, w samochodzie obok, zauważam ogromny tytanowy rower. Należy do Anco. Holender Anco De Jong wygrał dwie poprzednie edycje. To komunikatywny, serdeczny, rozczochrany hipis, który pojawia się wszędzie z wielką, skórzaną torbą. Nie ma w nim cienia gwiazdorstwa.
Z Anco poznaliśmy się 5 lat temu, w podobnych okolicznościach, na campingu. Pierwszy raz przyszedł zwabiony zapachem kawy z naszego expresu. Tak, zabieramy ze sobą nasz kuchenny express, żeby niezależnie od pory dnia i nocy mieć taką kawę, jaką lubimy. Anco i Olo, również obecny 5 lat temu, skorzystali z tego. Na tę kawę umawialiśmy się już dawno, przed covidem i w czasie covidu, dlatego express przyjechał razem z nami.
Rower i reszta
Mam standardowy, szosowy rower na umiarkowanie aerodynamicznych kołach – Ribble + Hunt. Brytyjska para, komplet niezbyt drogi, ale całkiem niezły. Długo się na tym usadzałem, głównie z powodu powracającego bólu karku. Wielokrotnie zmieniałem odległości i komponenty, wreszcie osiągnąłem akceptowalne zestawienie.
Spakowałem się w małą torbę za siodłem i kontener w kształcie butelki na bidon. Założyłem, że 750 ml wody wystarczy mi na przejechanie między punktami kontrolnymi.
W drogę zabieram co samo co zawsze. Przede wszystkim zestaw do zmiany dętki, w tym naboje CO2 i zawór. Obowiązkowo także narzędzia. Ważna jest część medyczna: Sudokrem, Ketonal, Immodium i guarana. Ketonal biorę profilaktycznie już na dobę przed startem. Mam także krem przeciwsłoneczny w opakowaniu dla dzieci. Małym i bez kantów, żeby nie rozedrzeć siatki, z której uszyte są kieszenie spodenek.
Nawiguję Garminem ETrex 30. Jako back up mam drugi, taki sam, dodatkowo kartę pamięci z wgranymi trackami. Wrzucam też do torby drobiazgi nie-wiem-po-co: agrafki, sznurek, opaski zaciskowe i taśmę elektryczną.
W sztycy osadziłem cztery zapasowe szprychy. Liczę na to, że w razie usterki mechanik na punkcie kontrolnym będzie potrafił je wykorzystać.
Mam jedną lampę z przodu i jedną z tyłu. Back up to czołówka, przyda się także w nocy podczas zmiany dętki. Wszystkie elektryczne elementy wyposażenia są na baterie, nie potrzebuję ładowania. Ogniwa w lampach wystarczą na trzy noce, jeśli będę świecił w oszczędnym trybie. Choć więc na jednej parze baterii mogę przejechać cały LEL to w każdym przepaku mam zapas. W Garminie siedzą litowe AA. Wystarczają na 40-45 godzin ciągłej pracy E-Trexa, więc potrzebuję tylko jeden komplet na zmianę. Przepaki mam na 400 km, w Malton i 770 km w Dunfermline. Do tego pierwszego mam więc dostęp jadąc w dwie strony. Telefon mam naładowany i wyłączony przez większość trasy. Nie robię zdjęć, nie kręcę filmów. Jack White, widząc na swoim koncercie setki podniesionych rąk z telefonami powiedział – zdecydujcie się albo nagrywacie, albo przeżywacie. Należę do przeżywających, myślenie o fotograficznym dokumentowaniu trasy rozprasza mnie i stresuje.
Dużo uwagi poświęcam ubraniu. Zabieram tylko sprawdzone rzeczy, w dodatku wszystko ważę i decyduję się na lżejsze. Np. kurtka, w której jechałem 5 lat temu waży 900 g, ta którą teraz zabieram tylko 350 g. Deszczówka 90 g zamiast 190 g. Rezultat jest niezły, rower z całym wyposażeniem, ubraniami, smartfonem i wodą waży 12,1 kg.
Zaczynając treningi oszacowałem swoją masę startową na 64-65 kg. Zimę przeznaczyłem na przygotowanie siłowe i na koniec tego okresu ważyłem 73,5 kg. Od lutego, powoli, zacząłem redukować masę i waga na dwa dni przed startem pokazała 64,5 kg. Jak w mordę strzelił, chce się powiedzieć.
Opierając się na doświadczeniu z poprzednich edycji decyduję się na kasetę 11-28, zamiast 11-34, na której jeżdżę u siebie w Devon. Z przodu mam 50-34. Zakładam, że na 11-28 kilkukrotnie będę musiał się pomęczyć stając w korbach, ale większość wzniesień dam radę wjechać z siodła. To błąd, ale oczywiście jeszcze o tym nie wiem.
Charakterystycznym elementem wyposażania są spodenki – bez szelek, z kieszeniami po bokach. Brak szelek pozwala zaoszczędzić czas w toaletach i na polach. Kieszenie po bokach są dla mnie wygodniejsze niż standardowe z tyłu. Jadę w koszulce z długimi rękawami, głównie z powodu ochrony przed słońcem.
Od organizatora dostaję tracker. Ma pokazywać moją pozycję na mapie. Chodzi nie tylko o śledzenie przez znajomych, ale także o informacje, gdzie znajduje się pierwsza grupa. Pomaga to uruchamiać punkty kontrolne o właściwych porach.
Na trasie używam okularów fotochromowych. Soczewki regulują ilość przepuszczanego światła. Dzięki temu widoczność zawsze jest znakomita, zarówno w dzień jak i w nocy, niezależnie od pogody. Są drogie, dostałem je w prezencie, sam nigdy bym się nie szarpnął. Kilka lat temu, podczas jednego z wyścigów, w Chorwacji, zostawiłem je w małej piekarni. Gdy to sobie uświadomiłem po kilkunastu kilometrach, bez wahania wróciłem. Błyskotliwie skomentował to mój brat – może być tak, że jak zgubisz rower to będzie mniejsza strata.
zdj. Lucyna w londyńskim dormitorium. Można się w nim było przespać po przybyciu na metę. Granatowe materace to na LEL standard, podobnie jak szare koce i tablice do koszykówki wiszące nad głowami śpiących.
Pogoda
Zakładam, że wystarczy mi bardzo mała torba, bo podczas LEL jest zwykle zimno i mokro więc większość ubrań będę miał na sobie. Jednak w Wielkiej Brytanii od kilku tygodni pali słońce. Pogoda jest sycylijska, rzeki powysychane, trawa pożółkła, nie ma wiatru, wszystko aż skwierczy z gorąca. Brać kurtkę, buffa, ciepłe rękawiczki? Wlec to przez całą drogę? A jak w Szkocji będzie zimno? Jeśli jednak będzie padać? Męczę Ola pytając wielokrotnie co mi radzi, co mam brać, a co nie. Ostatecznie biorę typowy, ciepły, zestaw ubrań.
Rolling hills
W niedzielę, w dzień startu, Lucyna wstaje tuż po 3:00, ja godzinę później. Robię sobie kawę, żeby się uruchomić, kolejną dla Anco, później jeszcze jedną dla siebie. Mój express burczy cicho, mam nadzieję, że nie budzę nikogo ze startujących później. W ciemności widzę innych wypełzających z namiotów nieopodal. Szykują się tak jak my na 5:00. Jedziemy z Anco na start.
Pierwsza grupa startowa daje gwarancję uniknięcia tłoku na większości punktów kontrolnych. Całe wyposażenie i uwagę wolontariuszy ma się dla siebie. Za to nie zawsze punkt pracuje już pełną parą, czeka z tym na większą falę zawodników. Głównie dotyczy to jedzenia. Z tym spotykam się już na starcie, gdzie śniadanie jest prowizoryczne, bo kuchnia pracuje od 7:00.
Lucyna szybko okleja mi kark taśmą. To miejsce budzi moją największą obawę, robię wszystko by się zabezpieczyć.
Wyjazdu z Londynu nie należy lekceważyć, to dość trudny teren. Rolling hills, jak mówią Anglicy, czyli wjazdy i zjazdy. Niedługie, dość strome, ale przede wszystkim liczne. Staram się nie zwracać na siebie uwagi, doczepiam się do kilku grupek. Generalnie wszyscy jedziemy wolno, ale wyczuwa się nerwowość. Wydaje mi się, że tempo jest za słabe, szarpię kilka razy grupę na wzniesieniach i zakrętach, ale nikt nie daje się sprowokować, prędkość się nie zmienia. Same cwaniaki, myślę i spływam do tyłu.
Rozpoznaję grupę Niemców, których spotkałem 5 lat temu. Jest ich czterech, pomaga im dwóch ludzi, którzy poruszają się wraz z nimi vanem. Obsługa odbywa się wyłącznie na punktach kontrolnych. To zgodne z regulaminem LEL. 5 lat temu, w Spalding, skorzystałem z ich serwisu, zostałem obdarowany jedzeniem i energetykami. To była cenna pomoc, bo z kuchnią w Spalding nie było za tęgo. Na poprzednim LEL byli na tyle skuteczni, że przyjechali przede mną. Gdy zagaduję jeden z nich proponuje bym jechał z nimi. Jak zwykle odmawiam.
Często zdarza się, że długą trasę grupa pokonuje wolniej niż pojedynczy zawodnik. Zespół musi się dostosować do najsłabszego, a prawdopodobieństwo usterki sprzętu czy ludzkiej niedyspozycji jest znacznie większe niż w przypadku pojedynczego kolarza. To generuje więcej przerw, grupa częściej zwalnia z powodu kryzysów albo zwyczajnie czekając aż najsłabszy pokona wzniesienie. Niemców jest aż czterech więc liczę na to, że niebawem będą mieli kłopoty. Jeden z nich bez przerwy kaszle. Z tyłu głowy mam jednak, że 5 lat temu mnie wyprzedzili.
Wspólnej jazdy odmawiam również dlatego, że lubię być sam na trasie. Wszystko jest w moim rytmie, jadę swoim tempem, sam decyduję co robić, a czego nie. Mogę do siebie gadać, śpiewać na głos, wysmarkać się i pierdnąć znienacka.
Grupa Niemców jest jednak fascynująca. Średnia masa każdego z nich to pewnie ponad 100 kg. Ja ważę tylko 65 kg, a jednak wjeżdżają swobodniej i szybciej ode mnie, nawet ten kaszlący. Zerkam na tabliczki startowe. Może to Jan Ulrich albo Olaf Ludwig na emeryturze? Nie, konstatuję, cywile.
Na pierwszym punkcie kontrolnym, w St Ives, nie ma tłoku, tego się spodziewałem. Stempel, kilka minut na wodę i kanapkę i znów nurkuję w upał.
zdj. Nasz przyjaciel Olo wjeżdżający do Szkocji. Zdjęcie sugeruje, że fatalny asfalt kończy się w Anglii, dokładnie na granicy, a po Szkocji jedzie się gładką nawierzchnią. Tymczasem na szkockich wybojach wypadają plomby z zębów. Co nie oznacza, że angielskie drogi są znakomite.
The Fens
Za St Ives przez dziesiątki kilometrów rozciągają się torfowiska. Przez bagniste tereny, poprzecinane kanałami i rzekami biegną niezłe drogi, ruch samochodów jest niewielki. Duża część trasy wiedzie wzdłuż wody. Na The Fens, bo tak nazywa się ten region, jedni czekają inni się go obawiają. Należę do drugiej grupy. Silnie wieje z północy, prognoza mówi, że kierunek wiatru nie zmieni się przez kilka dni. To oznacza, że na północ jedziemy pod wiatr, a z powrotem – jak będziemy mieli szczęście – ze wspomaganiem w plecy.
Wiedząc, że na torfowiskach czeka mnie przepychanie się pod wiatr szukam grupki, z którą mógłbym przejechać choć część tego odcinka. Potrzebuję taktycznego sojuszu, ale nikt się nie trafia. Jedni pojechali, reszta rozsiada się na dobre za stołami w St Ives. Jadę więc sam męcząc każdy kilometr.
Po godzinie wyprzedza mnie czterech Anglików. Są w identycznych strojach, położeni na lemondkach, mają masywne postury i brody na drwala. Jadą pewnie dwa razy szybciej ode mnie, nawet nie próbuję się instalować. Lekceważę ich, we czterech daleko nie zajadą. Po następnej godzinie mijam ich, stoją na stacji benzynowej, jeden zmienia dętkę.
To mi trochę poprawia humor, choć słońce wypala mózg a wiatr dewastuje prędkość. Czuję, że energia wypływa ze mnie szerokim strumieniem. Krew w piach, normalnie.
Parę kilometrów przed punktem kontrolnym, w niewielkim miasteczku, przed światłami, rower staje mi dęba. Blokuje się tylne koło, równowagę odzyskuję tylko dlatego, że jadę bardzo wolno. Znam ten efekt. Zdarzało się, że pomiędzy oponę a tylny widelec dostawał się kawałek żwiru, to blokowało koło. Jednak w tym rowerze mam chyba z 1,5 cm między ramionami widelców a oponami. Sprawdzam - okazuje się, że torba wypięła się z zatrzasku, opadła na oponę i zaklinowała pomiędzy siodełkiem a kołem. Opona jest przytarta, ale to nie jest kłopot. Za to jeden z pasków mocujących torbę prawie całkowicie się stopił, zostało go może 20 procent. Kontrolnie próbuję go urwać, nie daje się, wygląda na to, że wytrzyma. O tym defekcie myślę często w czasie dalszej drogi. Jeśli torba zablokuje mi koło na zjeździe to jestem zimny trup.
Gdy szarpię się z torbą wyprzedza mnie grupa kilkunastu kolarzy. Dochodzę ich po kilku minutach, jeden z nich pyta – sam jechałeś przez The Fens? Gdy potwierdzam rzuca tylko – o kurwa! Ano kurwa, kurwa, złorzeczę. Zamiast wygodnie przejechać tym pociągiem pomiędzy St Ives a Bostonem tracę morze energii jadąc w pojedynkę. W grupie, która mnie doszła są Niemcy. Jeden odpadnie, bo coraz bardziej kaszle, ale pozostali wyglądają kozacko. W dodatku zbliża się dwusetny kilometr, zwykle w tym miejscu trasy mam pierwszy kryzys. Na tę chwilę bilans jest chujowy. Za dotychczasową taktykę należy się pała.
zdj. Andy Gregg, zawodnik bez butów, ale w kakakasku. Szkoły, w których organizowane są punkty kontrolne wymagają zdejmowania butów przed wejściem ze słusznej obawy przed zniszczeniem blokami podłóg. Dziesiątki człapiących boso kolarzy to jeden z charakterystycznych obrazków na LEL. Inna przebitka to zmęczony nieszczęśnik tracący czas, siły i nerwy na szukanie butów. Dlatego gdy nie pada zostawiam swoje przy rowerze, razem z kaskiem. Rower jest większy, łatwiej znaleźć niż buty.
Andy ukończył w 85h, dwie godziny przede mną. Napisał solidną, analityczną relację.
To co zawsze, czyli kryzys.
Po 7-mej godzinie jazdy mój mózg staje się moim alter ego. Zaczyna kombinować na własną rękę, można tak powiedzieć. Manipuluje, oszukuje, kusi, obiecuje złote góry. Gdy perswazje po dobroci nie przynoszą rezultatu Wielki Manipulator zasiada do konsoli z bólami. Rozpoczynają się dolegliwości karku, tyłka, kręgosłupa, Achillesów, kolan, głowy a nawet zębów. Ciekawe – kombinuję, mam nadzieję, w skrytości – że nigdy nie wpadł na dolegliwości gastryczne. Proste, bolesne, skuteczne i czasochłonne. Nie podpowiadam mu tego, serwuję tylko lakoniczne – ty chuju! Pierwszy kryzys to jest również moment, kiedy zaczynam ze sobą rozmawiać.
Każdy kryzys kiedyś mija, czas to stuprocentowo skuteczne remedium. Łatwo sobie z tego zdać sprawę, trudniej z tym jechać. Wlokę się od miasteczka do miasteczka, nikogo nie spotykam, zaliczam punkt kontrolny w Bostonie, dalej przepycham się pod wiatr.
W Louth spodziewam się zjeść coś słodkiego, mam ochotę na zwykłe płatki śniadaniowe. Nie ma, są zwykłe, do owsianki. Próbuję ich z mlekiem, są okropne i twarde. W dodatku drewniane łyżki są prawie płaskie, przypominają szpatułki. Z konieczności idę w smażonego kurczaka, twardego jak podeszwa. Usiłuję go kroić drewnianym, a jakże, nożem. Bez powodzenia. Desperacko zjadam palcami, bo również nie daję rady posłużyć się ekologicznym, drewnianym, widelcem. Trzeba mieć komplet aluminiowych sztućców, notuję w pamięci. Nie udaje mi się znaleźć kawy, co w kontekście mojego uzależnienia od kofeiny jest potężnym ciosem. Wielki Manipulator ma swoje pięć minut.
Wjeżdżając na punkt w Louth widzę Niemców, którym przygotowano posiłek nie korzystając z jedzenia dostępnego na stołówce. Mają też metalowe sztućce. Wyjeżdżają przede mną. Do zmęczenia i zniechęcenia dochodzi irytacja. Zły nastrój sięga dna. Wiem, że w tej chwili moje wytrenowanie, siła, moc, energia nie mają tu nic do gadania.
Podczas bitwy z kurczakiem i drewnianymi sztućcami podchodzi do mnie wolontariusz. Mówi, że pomacał opony w moim rowerze i w przedniej mam chyba za małe ciśnienie. Taka uwaga obsługi punktu to przywilej startu w pierwszych grupach. Wolontariusze nie są jeszcze zmęczeni życzeniami setek marudzących kolarzy. Ja też jestem teraz marudny i burkliwy, ale wyciskam na twarz uśmiech i wylewnie dziękuję. Bycie niegrzecznym dla ludzi, którzy są tu dla nas, za darmo, uważam za zwykłe chamstwo.
Razem idziemy do mechanika. Mam 4 atmosfery zamiast 7,5. Przed startem sprawdziłem ciśnienie, było właściwe. Chyba kojarzę co się stało. Po przygotowaniu roweru przez mojego przyjaciela, Adriana, na jednej z krótkich jazd próbnych huknąłem w dziurę w drodze, właśnie przednim kołem. Dopompowuję i postanawiam sprawdzić ciśnienie na kolejnym punkcie. Mechanik nie chce pieniędzy, chociaż przy okazji wyczyścił i nasmarował łańcuch. Coś mi się wydaje, że to też przywilej jazdy z przodu.
zdj. Great Easton, ostatni punkt przed metą, stemplowanie karty. Dupa pali żywym ogniem, ale zaraz znajdę się w otoczeniu kanapek z bekonem, batonów, soków, kawy, arbuza i grupki słuchaczy. Do mety niecałe 60 km.
Humber Bridge.
Nagrodą za przejechanie kolejnego odcinka jest Humber Bridge. Most ma ponad 2 km długości, przerzucony jest nad ujściem rzeki Humber do Morza Północnego. Widok z Humber Bridge zapiera dech w piersiach. Cieszę się na to spotkanie, bo w poprzednich edycjach jechałem tędy w deszczu. Tym razem mam gwarancję ładnej pogody, no i zdądzę przed zmrokiem. Zaraz za mostem, w Hessle, jest kolejny punkt kontrolny.
Wielki Cwaniak nie odpuszcza. Porzucił grę bólami, poszedł w eksponowanie znużenia i irytacji. Nie wysyła żadnych danych o poziomie zmęczenia.
Przemykam sprawnie przez most, gapiąc się dookoła. Wjazd i zjazd są nieco trikowe, ale organizatorzy pomyśleli o tym, wolontariusze po obu stronach mostu kierują na właściwe ścieżki rowerowe.
W Hessle spotykam bardzo ciekawą parę. Dwóch kolarzy jedzie razem, Gerard i Tom. Gerarda pamiętam sprzed 5 lat. Jest Austriakiem, jechał wtedy ze swoim rodakiem, mijaliśmy się wielokrotnie na trasie. Jego kolega zwrócił moją uwagę ortalionowymi spodniami przeciwdeszczowymi. Bardzo mu ich zazdrościłem jadąc czterdziestą godzinę w deszczu. Gerard dominował w tej parze, zwykle jechał z przodu. Pamiętam, że nie chcąc tracić czasu sikał nie schodząc z roweru na światłach ruchu wahadłowego. Ruszał momentalnie, gdy zapalało się zielone. Obaj Austriacy przyjechali wtedy przede mną. Teraz Gerard jedzie z Anglikiem. Tom jest muskularny, młody, wygląda świeżo, jakby dopiero co wyszedł spod prysznica. Mijamy się na parkingu, ja docieram na punkt, oni wyjeżdżają. Poznaję od razu Gerarda, on mnie nie. Tak już mam, że nie zapadam ludziom w pamięć.
Na stołówce jest cała niemiecka ekipa, robią niedźwiadki z kaszlącym. Czyli jest chory i rezygnuje, a oni dalej walcują we trójkę. Wychodzą, gdy rozglądam się za alternatywą dla drewnianych sztućców.
Dno i pięć metrów mułu.
Pomiędzy Hessle i Malton jest zaledwie 66 km. Na tym krótkim, obiektywnie łatwym odcinku, mój stan osiąga punkt krytyczny. Subiektywnie jest to dla mnie najcięższa część trasy. Jadę wąskimi drogami wśród pastwisk. Po obu stronach są wysokie żywopłoty, ale wiatr wcina się tak, że wieje w twarz. Przez 15 km (dokładnie wiem, bo z nudów patrzę na Garmina) droga wznosi się z nachyleniem 0,5-1 procent. Mielę 17-18 km/h, bo wiatr nie pozwala na więcej. Kiedy już wjeżdżam na 200 m następuje krótki zjazd 14 procentową stromizną (informuje o tym znak) o dziurawej nawierzchni (o tym znak milczy). Obawiając się wiejskiego ruchu pokonuję ten odcinek na hamulcach. Rozgrzane rotory dzwonią jeszcze kilka minut po zjeździe. Najgorsze jednak, że procedura się powtarza. Ten sam wiatr, tylko, że tym razem prawie 18 km pod górę. Pod koniec tego odcinka jestem bliski jebnięcia roweru w krzaki. Chyba tylko myśl, że nie ma tu żadnej komunikacji powstrzymuje mnie od tego. Zjazd do Malton jest już łagodny, droga lepsza. Odpoczywam trochę fizycznie.
W Malton mam przepak, ale nic nie potrzebuję. Jeszcze nie ma 20:00. Jest za wcześnie, żeby się zdrzemnąć, ale do następnego punktu jest ponad 110 km trudnej, pagórkowatej trasy. Ruszając teraz, w noc, pod wiatr, z takim nastawieniem, może mi to zająć nawet 7 godzin. Zastanawiam się co robić. Pomimo, że jestem mentalnie zdewastowany zbieram się i idę na parking. Mam nadzieję, że ktoś mi ukradł rower, albo chociaż buty. Ale nie, wszystko jest tam, gdzie zostawiłem. Trzeba się wlec.
zdj. Na mecie. Wolontariusze wyłapywali zawodników kilkaset metrów przed szkołą, ponieważ pierwotna droga dojazdowa została zamknięta. Należało wjechać na teren szkoły i przejechać kilkaset metrów alejką między barierkami. Ponieważ jestem otępiały i winda nie dojeżdża na ostatnie piętro to najpierw majstruję coś przy rowerze, a później, postanawiam ostatni odcinek przespacerować.
Angielski pociąg
Dobry wieczór, nazywam się Daniel, czy chcesz jechać z nami? Pytanie dociera do mnie, gdy wytracam czas majstrując coś przy rowerze, próbując urwać pasek od torby i macając przednią oponę w nadziei na kapeć. Zadzieram głowę, aż daszek odwróconej czapki pod kaskiem wbija mi się w kark. Widzę kilku wielkich chłopów łypiących na mnie. Bez namysłu zawieszam ideę samotnej jazdy, potrzebuję taktycznego sojuszu na najbliższe 100 km. Of, kurwa, course, odpowiadam, porzucam szarpanie się z torbą i jestem gotów.
Anglików jest siedmiu, jestem ósmy. Daniel rządzi w tej grupie. Naradza się z innym zawodnikiem, przypominającym posturą i zachowaniem Indianina, i oznajmia, że jedziemy w dwóch rzędach, krótkimi zmianami. Nie znam tego szyku, ale na opanowanie zasad potrzeba zaledwie kilku minut. Posuwamy się niewiarygodnie szybko, zmiana trwa nie dłużej jak minutę. Pomimo zmęczenia i zniechęcenia trzymam się tej grupy kurczowo. Każdy kilometr przejechany w tym tempie, za plecami innych, uznaję za prezent. Zmiany w takim szyku sprawiają, że co chwila mam obok siebie kogo innego. Rozmawiamy, o PBP, TCR, poprzednich edycjach LEL, skąd jestem, dlaczego mieszkam w Anglii. Wszyscy są bardzo mili, ale wyczuwam skupienie na jeździe. Nie tylko dla mnie tempo jest mordercze.
Sikamy na hasło. Raz zdarza się defekt, coś czego zawsze się obawiam. Stajemy wszyscy, jeden z kolarzy poprawia łańcuch, jedziemy dalej.
W połowie drogi do Barnard Castle robi się pagórkowato. Pokonujemy typowe angielskie, kilkusetmetrowe podjazdy, na szczęście zjazdy są łagodne, a drogi nie najgorsze. W sumie mamy dużo świateł więc zjeżdżamy szybko i bezpiecznie. Nasz szyk rwie się coraz częściej, słabsi zostają na podjazdach, mocniejsi zwalniają na górkach i czekają. Staram się zawsze być z przodu. Nie dlatego, że czuję się aż tak mocny, ale za wszelką cenę nie chcę odpaść.
Nagle widzimy przed sobą kilka świateł zataczających kręgi. Na szosie są wolontariusze LEL machający latarkami, to tajny punkt kontrolny. Widocznie możliwe jest skrócenie trasy, ci którzy to zrobią mogą mieć kłopoty. Nalewam wody, biorę batona, do Barnard Castle zostało niewiele.
Kalkuluję swoją pozycję. Mam tu siedmiu mocnych zawodników, przede mną jest trzech Niemców, Tom z Gerardem, oczywiście Anco i pewnie z pięciu innych, których nie kojarzę. Wychodzi mi, że ciągle mam szanse na pierwszą dwudziestkę, ale znaleźć się w top ten będzie ciężko. Dojeżdżamy do punktu kontrolnego, dla mnie to koniec przymierza z Anglikami.
W Barnard Catle wolontariuszką jest żona jednego z polskich zawodników, poznałem ją podczas rejestracji. Jestem tak zmordowany, że rozmawiam z nią prawie nie otwierając ust. Jest 1:30 w nocy, jemy. Razem ze mną siedzi dwóch kolarzy z naszej grupy, jeden z nich to ten, o posturze Indianina. Mówi wisielczym tonem – jesteśmy na 480 kilometrze, przed nami jeszcze ponad tysiąc…. Oponuję – masz tylko 83 km do następnego punktu, zapomnij o reszcie. Kiwa posępnie głową jakby godził się z jakąś straszną diagnozą. Wiem już, że wielki Indianin nie przyjedzie przede mną.
Anglicy umawiają się na pobudkę o 6:00. Ja też chcę się położyć, ale nie potrzebuję aż tyle snu. Decyduję się wstać o 4:00, swoim postanowieniem nie dzielę się z nikim.
Miejsca do spania na LEL to sale gimnastyczne przerobione na dormitoria. Granatowe, dmuchane materace są bardzo wygodne. Obsługa odmawia budzenia, każdy załatwia to we własnym zakresie. Nastawiam alarm w telefonie. Do każdego materaca przypisane są dwa koce, ale biorę trzeci, na poduszkę. Na prysznic szkoda czasu. Wilgotnymi chusteczkami wycieram miejsca intymne, smaruję się Sudokremem. Generalnie nie cierpię na dolegliwości w tych miejscach, ale dbam o nie lepiej niż o inne sektory swego ciała. Tak na wszelki wypadek.
Przy materacu rozkładam kurtkę, bardzo uważam, żeby znalazły się na niej wszystkie moje rzeczy, włącznie z tym co z siebie zdejmuję. W dormitorium jest ciemno, po pobudce łatwo przeoczyć coś położonego w przypadkowym miejscu. Na szukanie traci się dużo czasu, doświadczyłem tego. A tak po prostu zgarniam wszystko co mam na kurtce, idę do szatni, do światła, tam ubieram się i pakuję.
Nie mam nic bawełnianego do spania, koszulka i szorty były za duże i za ciężkie. Kładę się więc na golasa. Jestem spocony, słony, wymazany Sudokremem, ale nie mam wyrzutów sumienia włażąc pod koc. Na szczęście nikt tu jeszcze nie spał – myślę – jadę przecież na początku. No tak – kombinuję dalej – ale czy ktoś prał te koce po poprzednim LEL czy po prostu przeleżały gdzieś 5 lat? Ja pierdolę – przemyka mi jeszcze przez myśl i usypiam.
Budzę się przed 4:00, bez budzika. Spałem półtorej godziny. Wstaję bez kłopotów, macam tyłek. Wyczuwam kilka grudek pod skórą, ale żadnych otarć, nic nie boli. Zwijam kurtkę z dobytkiem, ogarniam się w oświetlonej szatni, jem duże śniadanie, piję kawę i o 4:30 wyjeżdżam.
zdj. Tylko część zawodników miała trackery więc ustalenie, na którym miejscu jadę nie było proste. Lucyna analizowała czasy meldowania się na punktach wszystkich kolarzy z grupy A, czyli prawie 70 osób. Takich kartek było pięć.
Yad Moss
Yad Moss to górzysty rejon pomiędzy Barnard Castle i Brampton. Wznosi się na 600 m, jest znany z tras narciarskich, kolarskich oraz zabójczych widoków. Pięć lat temu w obydwie strony jechałem przez Yad Moss w nocy i w ulewnym deszczu. Tym razem będzie inaczej, bo jest ranek, pogodne niebo i zaraz wzejdzie słońce. W połowie drogi między punktami kontrolnymi jest miasteczko Alston. Jadąc od tej strony jest za Yad Moss, na zjeździe. Ten odcinek trasy jest dość długi, ma ponad 80 km. Od południa podjazd ma kilkanaście kilometrów, średnie nachylenie nie przekracza 3%, maksymalne 6%. Od północy jest podobnie. Łatwizna.
Pierwsze kilkanaście kilometrów po wyjeździe z punktu to ledwie wyczuwalny podjazd. Jest jeszcze ciemno, ale mam dobry nastrój. Anglicy jeszcze śpią, wiatr się jeszcze nie obudził, wschód słońca przede mną. Początek dnia zawsze dodaje mi sił i optymizmu.
Na tydzień przed startem dostajemy informację, że droga przez Yad Moss będzie zamknięta. Powodem jest remont cattle grid. To rodzaj metalowej kraty, która wmontowana jest w asfaltową drogę. Przez cattle grid przejedzie samochód, rower, przejdzie człowiek, ale owca czy krowa już nie potrafi. Do cattle grid, z obu stron, przylegają ogrodzenia, taka kombinacja zatrzymuje zwierzęta na naturalnych pastwiskach.
Teoretycznie każdy z kolarzy może przerzucić rower przez płot albo przejść przez „plac budowy”, całość ma nie więcej jak 20m2. Tę opcję negocjuje Danial z inżynierem odpowiedzialnym za prace. Ulega jednak słusznemu argumentowi, że przez remont musiałoby przejść 1500 ludzi z rowerami, i to tylko w jedną stronę. Zostaje więc wytyczony objazd, dodatkowe 4 km, trochę więcej wspinania. Jest mi wszystko jedno.
Na górze, kilkaset metrów przed sobą widzę zawodnika, który nie skręcił w objazd. Pcha się starą trasą, wprost na remontowany cattle grid. Choć widzę go z daleka to jestem pewien, że jest z LEL, bo jaki idiota zjawiłby się w poniedziałek o 6:00 na Yad Moss.
Odzywa się syndrom „ja też”, nie skręcam w objazd, nie mam zamiaru być świętym. Doganiam go, po literze „B” w numerze wnioskuję, że startował o 6:00. Widzę spieczone wargi, szkliste oczy, pozsuwane ocieplacze nóg i rąk, przekrzywiony kask. Ujechany w trupa, będzie spał w Brampton, konstatuję.
Masz zamiar przejechać przez zamkniętą drogę? – pytam. Jaką zamkniętą drogę? Nic o tym nie wiem, nie było żadnych znaków, track mnie tak prowadzi – odpowiada. Tak cię prowadzi, bo nie wgrałeś nowego, myślę, ale rzeczywiście żadnych znaków nie było. Przemyka mi przez myśl, żeby wrócić na objazd, bo przecież dzięki trackerowi widać mnie na mapie. No i chuj, rezolutnie doradza Wielki Manipulator. Przejeżdżam więc przez cattle grid, remontu ani śladu, droga normalnie otwarta. Zjazd jest łagodny, nawierzchnia bardzo dobra, nie ma jeszcze samochodów. Szybko i bezpiecznie zasuwam do Alston, a później na punkt kontrolny.
W Brampton zahaczam o mechanika. W przedniej oponie znów 4 atmosfery. Nie decyduję się na zmianę dętki. Jeśli cały kłopot ma się sprowadzać do dopompowania opony raz na dobę to wolę nie grzebać przy kole. Mechanik czyści i smaruje łańcuch, nie chce pieniędzy. W Brampton widzę kilka rowerów na parkingu, ale żadnego kolarza. Dziwne.
Szkocja
Granicę angielsko-szkocką przekraczam w miejscowości Gretna, nawet tego nie zauważam. Tutaj trasa LEL rozgałęzia się, na północ jedzie się zachodnią nitką, powrót na południe jest wschodnią odnogą.
Noc przetasowała zawodników, niektórych wyprzedziłem, inni znaleźli się przede mną. Wraz z poranną świeżością pojawia się pewność siebie. Uznaję, że to dobry moment na analizę sytuacji. Po pierwszej, trochę nerwowej, dobie jazdy jestem w całkiem niezłym miejscu stawki. Wnoszę to głównie po niewielkiej liczbie rowerów na punktach, nie sprawdzam pozycji trackera, nie chcę popadać w euforię ani się dołować. W koncepcji, żeby zwyczajnie, konsekwentnie, jechać swoje nie ma nic odkrywczego, ale Wielki Manipulator dorzuca dopaminy, gdy wpadam ma tę myśl. Wiem, że im dłuższa trasa tym więcej zyskuję. Nie jadę szybciej, co to to nie. Po prostu zwalniam wolniej niż inni.
Z łatwością, szybko, dojeżdżam do Moffat. Jest to jeden z punktów, przez który przejeżdża się tylko raz, jadąc na północ. Może dlatego wolontariusze w Moffat są dwa razy bardziej aktywni niż gdzie indziej. Na stołach punktu żywieniowego porozkładane są w owoce, słodycze i napoje. Jak na przyjęciu. Gdy siadam od razu pojawia się wolontariusz i pyta co mi przynieść, i jak chcę to może mi uzupełnić wodę w bidonie. Proszę o to.
Przy wyjściu zaczepiają mnie dwie wolontariuszki, mówią, że mam ładne mewy na łydkach. Chodzi o tatuaże. To nie są mewy tylko głuptaki i raczej są rozpoznawalne. Wyprowadzam je z błędu mówiąc, że to blue-footed boobies, tak się ten gatunek nazywa po angielsku. Odchodzą rozchichotane jak pensjonarki, zapewne dlatego, że na cycuszki też się mówi boobies.
Szykuję się już do wyjazdu, gdy na parking wjeżdżają Gerard i Tom. Wymieniamy zwyczajowe „ride safe” i „see you soon” przez zaciśnięte zęby i rozstajemy się. Kątem oka widzę, że się spieszą, prawie wbiegają na punkt. Są silni, masywni, jadą we dwóch, a ciągle wieje w twarz. Godzę się z tym, że wcześniej czy później mnie dojdą, nie mam zamiaru im uciekać. Wymyśli się na nich coś innego.
Zmierzam w stronę Edynburga. Za Moffat wspinam się kilkaset metrów jadąc zboczem góry, doskonałym asfaltem. Mam wiatr w twarz, ale nie przejmuję się tym. Wiem, że zjazd jest równie łagodny a nawierzchnia bardzo dobra. Niestety nie jest to w Szkocji regułą. Już kilkanaście kilometrów dalej jadę asfaltem z dodatkiem wielkich kamieni wielkości pięści. Tyle ze asfalt się powykruszał, a pięści pozostały. Trzęsie tak, że nie mogę skupić wzroku, zęby dzwonią, zaczyna mnie boleć głowa. Zdaję sobie sprawę, że za tysiące mini wstrząsów na tych koszmarnych drogach przyjdzie mi zapłacić. Na razie jednak nic konkretnego mi nie dolega. No, może poza wkurwieniem. Droga wije się wzdłuż autostrady, hałas jest okropny, słońce smaży, gorący wiatr z północy się nasila. Sycylia, myślę po raz nie wiadomo który.
Po godzinie pojawia się więcej drzew i nie-fabrycznych zabudowań. Zaczynam objeżdżać Edynburg. Skończyła mi się woda, obsesyjnie zaczynam szukać możliwości naprawy sytuacji. W małym sklepie ma skrzyżowaniu kupuję colę, Red Bulla i wodę. Ta ostatnia do bidonu, resztę wypijam na miejscu dziwiąc się, że tak wiele się zmieściło.
Wsiadam na rower i od razu wiem, że coś się będzie działo. Dwie godziny wcześniej wziąłem trochę guarany, teraz podlałem to ponad litrem chemii z cukrem. Zatrzymuję się, żeby zwymiotować. Wciąż stoję w krzakach, wycieram usta i widzę, że wyprzedzają mnie Tom i Gerard.
zdj. Matthew Page przyjechał pierwszy. Zajęło mu to 67 godzin, czym udowodnił, że jest zawodnikiem z kosmosu. Na YT umieścił dwa filmy dotyczące LEL. Pierwszy dotyczy sprzętu i wyposażenia, drugi jest z trasy. Nie poznałem go niestety, ale jak widać Lucyna owszem.
Dunfermline
Nadal nie mam zamiaru ich gonić, szybko znikają mi z pola widzenia. Omijając Edynburg jadę przez tereny przemysłowe. Dunfermline osiągam tuż przed 5:00 po południu, po przejechaniu Forth Bridge, którego później w ogóle nie pamiętam.
Jestem zatem w połowie drogi. Gdy tylko wyjmuję kartę do podstemplowania wolontariusz od razu przynosi mój przepak. Mam tam m.in. ubranie na zmianę, dętki, oponę, naboje CO2 – nic z tego nie potrzebuję. W małej torebce strunowej mam to co na pewno chcę zabrać. Są tam ogniwa do lampy, baterie do Garmina, małe opakowanie Sukocremu oraz chorwacka kuna. Moneta służy do zwolnienia zapięcia lampy. Nie wiozę żadnego bilonu, szukanie czegoś pasującego do rowka zapięcia mogłoby być czasochłonne i stresujące.
Szkoła w Dunfermline jest ogromna. Idąc na stołówkę spotykam Toma, który właśnie wychodzi spod prysznica. Jest świeży, pachnący, wesoły i energiczny, ma skarpetki z postaciami z Ulicy Sezamkowej. Aż się nie chce wierzyć. Co innego Gerard, zmięty, nierówno opalony, smętnie pochylający się nad jedzeniem. Uwijam się z posiłkiem szybciej niż oni, idę zadzwonić do Lucyny, pierwszy raz mam zamiar włączyć telefon. Tom pyta, dokąd się wybieram, myśli, że już jadę. Z kontekstu wynika, że jest dla niego oczywiste, że jedziemy dalej razem. Bezskutecznie próbuję dodzwonić się do Lucyny. Wracam na stołówkę, rozmawiamy.
Nie zamierzam spać w Dunfermline, jest za wcześnie. Nie uda się to na dwóch kolejnych, szkockich punktach, bo nie ma tam „sleeping facilities”. Zatem dopiero w Brampton. Tylko, że tam będzie istny tłum kolarzy odpoczywających przed jazdą na północ. Nie ma szans na spokojny odpoczynek ani na szybki posiłek. Z kolei za Brampton jest długi odcinek z podjazdem na Yad Moss. Nie dam rady bez odpoczynku. Szach i mat.
Znam tę komplikację z poprzedniego LEL, wówczas czysty przypadek ratuje mi tyłek. I choć od 5 lat wiem jaki problem napotkam to i tak rzeczywistość mnie zaskakuje. Muszę to rozwiązać, a planu nie mam. Ba, nie mam nawet żadnego pomysłu. Jedyne co mi teraz przychodzi do pustej łepetyny to słowa dzielnego wojaka Szwejka – jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.
Pytam kolegów zza stołu czy wiedzą, że jest problem. Gerard ucieka wzrokiem, Tom mówi, że zarezerwowali sobie B&B w pobliżu Brampton. Gotuję się w środku. Czyli – wyobrażają sobie – pojedziemy razem, a później oni do hotelu, a ja w kolejkę po pajdę chleba i łóżko. Złość pobudza mnie do działania. Chcieliście wyruchać Freda, to teraz Fred wyrucha was – kibicuję sobie słowami klasyka. Wracam do przepaku, biorę koc termiczny. Postanawiam, że prześpię się niezależnie od twardości podłogi na pierwszym szkockim punkcie. Położę się gdziekolwiek, przecież mnie nie wyrzucą.
Przypadek chce, że wyjeżdżamy razem. Wyraźnie mówię Gerardowi, że nie jadę z nimi, ale jakoś ciągle zachowujemy to samo tempo. Wreszcie spada mi łańcuch, zostaję z tyłu.
W tę stronę nie objeżdża się Edynburga, jedzie się literalnie przez miasto. Spora część trasy prowadzi ścieżkami rowerowymi, wyjątkowo zatłoczonymi o tej porze dnia. Poza tym jest bruk, jezdnie o marnej jakości, trikowe przejazdy pod wiaduktami, drogi jednokierunkowe. Wreszcie przejazd przez centrum Edynburga, gdzie trzeba objechać monstrualny plac budowy. Znów zaczyna mnie boleć głowa, z niecierpliwością pomniejszam mapę w Garminie żeby zobaczyć jak długo jeszcze. Miasto, miasto i miasto – końca nie widać – powiada mój Etrex. Przemierzam tereny rekreacyjne, parki, wszędzie jest duży ruch, co chwilę światła. Wreszcie docieram do przedmieść, również przez nie jedzie się wolno. Daleko jeszcze? – pytam Garmina. Daleko, odpowiada. Wyjazd z Dunfermline na wiejską drogę bez czerwonych świateł, zabudowań i mnóstwa samochodów ma 43 km. Z ulgą przyjmuję wspinaczkę pustą szosą. Pamiętam tę górę, 5 lat temu dojazd do tego miejsca z punktu kontrolnego zajął mi 15 minut. Głowa przestaje mnie boleć.
Nadal Szkocja
W Edynburgu i Dunfermline bardzo dokucza mi gorąco. Do Innerleithen, pierwszego z dwóch szkockich punktów, chcę dotrzeć siłą rozpędu, bez marudzenia, zatrzymywania się i ubierania. Jednak, gdy zachodzi słońce a ja zaczynam zjeżdżać robi się bardzo zimno. Zakładam kurtkę, zapalam lampę. Buffa i ocieplacze na kolana olewam, szkoda czasu na grzebanie w torbie. Zjeżdżam do kotliny, po prawej stronie płynie rzeka, czuję wilgoć i przenikliwy chłód. Po kilku minutach kolana drętwieją mi z zimna. Tkwię w baranim uporze, im mocniej marzną mi nogi tym bardziej nie chcę się zatrzymywać. Po kilku kolejnych minutach dłonie zaczynają drżeć na kierownicy, rower wpada w niebezpieczne wibracje. Widzę już jednak pierwsze zabudowania i wiem, że zaraz zrobi się cieplej.
Potężny punkt w Innerleithen wita mnie whisky i tortem. Może innym razem, myślę i jem bezpieczniejszy posiłek. W szkole jest kilku zawodników, których nie kojarzę, nie ma Toma i Gerarda. Oczywiste jest, że na razie są przede mną. Ukradkiem rozglądam się, gdzie by tu się walnąć z moim bieda-kocem. Nie będzie problemu, wszędzie wykładzina, a pomieszczenie stołówki jest pustawe. W dodatku jest cicho.
Zanim rozedrę opakowanie z foliowym kocem robię zbolałą minę i pytam wolontariusza czy mają miejsca do spania. Gram na litość, może ulokuje mnie w jakiejś klitce na zapleczu. Odpowiedź mnie zdumiewa – mamy dwie sale do dyspozycji, w sumie 200 łóżek. Chcesz spać? Będziesz pierwszy! Pięć lat temu tajny punkt w Alston uratował mnie od nocnego moczenia tyłka na Yad Moss, teraz mam jeszcze więcej szczęścia. Znajduję 200 łóżek w miejscu, w którym miało ich nie być.
W dormitorium jestem tylko ja. Wślizguję się nago pod koc. Przecieram chusteczkami antyseptycznymi pośladki i sprawdzam co tam się dzieje. Nie jest dobrze, pod skórą wyczuwam duże, bolące grudy. Aplikuję tam Sudocrem, bez nadziei, że pomoże. Łykam też kolejny Ketonal. Budzenie zamawiam na północ, budzik nastawiam 5 minut wcześniej.
Przed zaśnięciem dociera do mnie jeszcze charakterystyczny ból kolan. Czuję jakby ktoś je zgniatał ogromnymi szczypcami. Często się z tym zmagam po długim dniu jazdy, nigdy w trakcie. Główną przyczyną jest niska kadencja, z którą jeżdżę. Dzisiaj nakłada się na to wieczorna szarża bez ocieplaczy. Środki przeciwbólowe nie pomogą kolanom, muszę się ułożyć tak, żeby przez chwilę nie bolało, wtedy usnę. Wystarcza minuta w komfortowej pozycji i sen mnie zmiata.
Śpię niecałe 2 godziny, budzę się sam zanim odezwie się alarm. Sprawnie się zbieram, zostawiam koc termiczny dla innego nieszczęśnika. Śniadanie (o północy), kawa, dwójeczka, że mucha nie siada i w drogę.
Wrzody odzywają się, gdy tylko dotykam pośladkami siodełka. 24 godzinny Ketonal wziąłem niecałe 3 godziny temu, obawiam się brać następny. Cierpnę z bólu, gdy dociera do mnie następna groza.
Wspinam się już od dłuższego czasu po solidnych wzniesieniach, drogami z masą dziur, gravelami, piaskiem. Choć jadę wolno to mam nieodparte wrażenie, że na tych nawierzchniach moja równowaga jest umowna. Wokół nikogusieńko. Ciemno choć oko wykol, żadnego domostwa, latarni, znaku, nawet księżyc nie świeci. Tylko różowy pasek tracku na Garminie i gravel dokoła. A jeśli – kombinuję – coś mi się przytrafi i złamię obojczyk? Albo jeszcze lepiej – nogę? To kto mnie tu znajdzie i kiedy? Chyba tylko niedźwiedź, i to nie od razu. Nawet nie sprawdzam, czy jest zasięg.
Zaczynam drżeć z zimna. Co chwila powiewa chłodem tak przeraźliwym, że aż skóra na twarzy boli. Mam na sobie wszystko co było w torbie włącznie z kurtką przeciwdeszczową. Olo! – mówię na głos – dziękuję ci, że doradziłeś mi żebym jednak wziął te jebane rękawice! Bez nich musiałbym chyba czekać pod krzakiem do wschodu słońca. Zmniejszam mapę kilkukrotnie, droga cały czas wiedzie przy rzece. Organizator postarał się, żeby trasa była malownicza. Ja pierdolę!
Ziąb pozwala mi zapomnieć o bolącym tyłku. A może, to Ketonal naprawdę zaczął działać? Ujawnia się następna atrakcja. Coraz trudniej przerzucać mi przednie biegi. Dźwignia lewej klamkomanetki wymaga coraz większej siły i nie działa za każdym razem. Wydaje mi się, że znam ten problem. Na jednym z brevetów w ten sposób zachowywała się prawa klamkomanetka, w końcu linka spadła z wewnętrznego mocowania. Zwolniona sprężyna tylnej przerzutki zrzuciła łańcuch na najmniejszą zębatkę. Nie mając lekkich przełożeń musiałem wrócić na start inną, płaską trasą. Nie ukończyłem brevetu. Na szczęście teraz szwankują biegi z przodu, jeśli linka znów spadnie to sprężyna zrzuci łańcuch na mniejszą tarczę. Dojadę na tym, konstatuję i wracam do rozmyślań o dupie, rzece i niedźwiedziu.
Drugi szkocki punkt, w Eskdalemuir to mała stołówka, ale bardzo dobre jedzenie. Jest tam tylko kucharka i jeden wolontariusz, żadnych kolarzy. Mam nadzieję, że niedźwiedzie ich pożarły. Pławię się w cieple, opowiadam jaki to ze mnie dzielny zawodnik i w jakich to ja rajdach nie jechałem. Gdy wychodzę jest ciągle ciemno i bardzo zimno, ale do świtu już niedaleko. O świcie będę na rowerze, jak nic Wielki Manipulator odkręci kurek z dopaminą.
zdj.Dobę po moim finiszu. W środku Danial Webb, z lewej Anco DeJong, z prawej ja. Lubię to zdjęcie.
Znów Yad Moss, a raczej Penrith
Do punktu kontrolnego w Brampton dojeżdżam wraz ze wschodem słońca. W drugą stronę ciągną dziesiątki kolarzy. Machamy sobie, pozdrawiamy się. Z przyjemnością myślę, że mają do przejechania o wiele więcej ode mnie. Ten fakt plus budzący się dzień wprawiają mnie w znakomity nastrój. Stempluję kartę w Brampton. Dla formalności, robiąc wielkie kroki przez śpiących na podłodze, idę do stołówki. Kolejka na czterdzieści minut. Pięć lat temu, w rogu sali, stał osamotniony gar z zupą, tym razem nic z tego. Robię w tył zwrot, wyjeżdżam w stronę Yad Moss i, uwaga, mam plan. Jak nie ja, normalnie. Kalkuluję, że za dwie godziny dojadę do Alston. Choć to bardzo mała miejscowość to jestem pewien, że znajdę tam sklep i kupię coś do jedzenia. Plan jest niezły, ale energii ubywa z każdym kilometrem, żołądek boli z głodu.
Pół godziny drogi przed Alston, pośrodku niczego, natrafiam na kawiarnię. Na ogromnym parkingu jest kilkunastu kolarzy odpoczywających po przejechaniu przez Yad Moss. Kupuję dwie ogromne kanapki i kubeł białej kawy. Siedzę tam za długo, bo niektórzy są ciekawi, dlaczego jadę na południe więc rozpościeram pawi ogon i z piętnaście minut się chwalę. Objedzony do bólu ruszam do wspinaczki. Ale co to za wspinaczka, myślę, 600 m łagodnego mielenia, a później szybkim zjazdem do Barnard Castle. Właściwie, to dlaczego oni byli tak zmęczeni, tam w tej kawiarni?
W Alston grzecznie skręcam na objazd, tym razem są znaki, że droga jest zamknięta z powodu remontu cattle grid. Track kieruje mnie na Penrith.
Już po kilkuset metrach wychodzi na jaw, że kaseta 11-28 to był błąd. Wiem też, dlaczego ci w kawiarni byli tak zmęczeni. Wjeżdżam kilkusetmetrowymi stromiznami na 150-200 m z ogromnym wysiłkiem. Cały czas w korbach, nie ma mowy o pedałowaniu z siodełka. Z blatów co chwilę słyszę trzaski, pewnie śruby mocujące ringi się poluzowały. No bo przecież nie jest możliwe, żeby szlag trafił suport. Lewa przerzutka pracuje coraz ciężej, przed zjazdami przerzucam bieg z przodu dwoma rękami. Zjeżdżam na hamulcach, bo panuje duży ruch, śmieciarki, listonosze, mleczarze (ciągle występujący w Anglii), ludzie wyjeżdżający do pracy. Kanapki są raz w żołądku, raz w przełyku. Dzień na dobre wstaje, robi się gorąco. Przemyka mi przez myśl, że jestem okropnie słaby, bo tak wolno jadę, ale widzę dziesiątki kolarzy zmierzających w drugą stronę, którzy prowadzą rowery.
Ponieważ praktycznie cały czas stoję w korbach odzywa się burning feet. Dolegliwość ujawnia się, gdy puchną stopy podczas wysiłku, szczególnie łatwo o to, gdy jest gorąco. Naciskanie na pedały podrażnia nerwy, co powoduje piekielny ból pod stopami. Jakby się stało na dwóch żelazkach. Mam ten problem rozpoznany i opanowany. Zwykle wystarcza poluzowanie zapięć w butach, zmniejszenie nacisku na pedały i kłopot po kilkudziesięciu sekundach mija. Tylko, że teraz stoję cały czas w korbach, nacisk na pedały jest stały i ogromny. Wreszcie poddaję się, daję odpocząć stopom prowadząc rower.
W Penrith kończę tę koszmarną serię wjazdów. Z tracku wnioskuję, że zaraz dołączę do głównej trasy i czeka mnie tylko długi zjazd. Kątem oka widzę punkt żywieniowy LEL, ale lekceważę go. Drogą w mieście skręcam bardzo ostro w prawo, później równie gwałtownie w lewo i wyjeżdżam poza zabudowania. Z niedowierzaniem patrzę przed siebie. Jakbym przeszedł na drugą stronę lustra. Widzę podjazd, którego nie jestem w stanie zobaczyć w całości, bo nie mogę tak wysoko zadrzeć głowy znad kierownicy. Niemożliwe, myślę, to jest właśnie ten dzień, w którym psuje się Etrex. Jednak po resecie pokazuje to samo.
We Włoszech, Francji czy Austrii stromizny w górach często pokonuje się serpentynami. W Anglii takie trasy palnięte są prosto, niezależnie od tego jak stromy jest podjazd. Jakby w tym bogatym kraju żałowali ma asfalt. Widzę kilkaset metrów z nachyleniem 15%, a później kilkaset metrów odpoczynku, bo stromizna spada do 10%. Takich setów jest sześć. Zjazd z objazdu jest dużo dalej, stwierdzam po kolejnej analizie mapy. Oczywiście stoję i odpoczywam, psychicznie przygotowuję się do tego co mnie czeka. Rozmawiałem później o tym fragmencie trasy z Anco. Powiedział, że gdy wyjechał zza zakrętu i zobaczył z czym ma się zmierzyć to zebrało mu się na wymioty.
Wężykiem nie da się jechać, jest za wąsko. Na dotarcie na górę potrzebuję czterech odpoczynków. Robię je na mijankach, gdzie droga trochę się rozszerza. Wpinam się zjeżdżając parę metrów, zawracam i znów jadę pod górę. Ciężko dyszę całą drogę, tętno mam pewnie ze 180, żyły na czole pulsują boleśnie, nawet hemoroidy wyszły sprawdzić co się tu odpierdala.
Na jednym z najbardziej piekielnych fragmentów, na poboczu, stoi kamper. Przy drodze, na krzesełku, siedzi starszy pan i kibicuje. Well done! – wrzeszczy mi do ucha. Uznaję, że jego obecność nie jest przypadkowa. Zapewne wie, że w ciągu dnia będą tędy przejeżdżać dziesiątki umęczonych zawodników. To jest jakaś forma sadyzmu, tak tu siedzieć i patrzeć.
Na zjeździe rozpinam buty i nie naciskam już tak mocno na pedały. Przynosi to ulgę stopom. Za to wrzody pękły. Czuję, że mam tam mokro. Również kolorowo, domyślam się. Boli jak diabli.
Do Barnard Catle dojeżdżam w nie najlepszy nastroju. Od razu biorę Ketonal, może na pusty żołądek zacznie działać szybciej. Szukam mechanika, zostawiam rower, idę zjeść.
Piszę Lucynie o wszystkich swoich kłopotach i dolegliwościach. Odpisuje mi tylko „jedziesz trzeci”. Z pewnością tak nie jest, ona widzi tylko zawodników z trackerami. Informuję ją o tym, ale jestem zadowolony, bo pierwszy raz zdaję sobie sprawę, że pierwsza dziesiątka jest w moim zasięgu.
Mechanik mówi, że dźwignia zmiany biegów pracuje idealnie. Wyczyścił i nasmarował łańcuch, dopompował przednią oponę. Jak zwykle nie chce pieniędzy.
Na następnym punkcie kontrolnym, za 111 km, mam przepak, a w nim zapasowe spodenki. Niestety są identyczne jak te, które mam na sobie. Gdyby były inne to zmiana kształtu wkładki dawałaby szansę, że ciężar ciała oprze się na siodełku w trochę innymi miejscach. Ból może byłby mniejszy. Może. Postanawiam jednak, że i tak spróbuję.
zdj. Anco 10 minut po dotarciu na metę, z Lucyną oczywiście. Anco kilkukrotnie deklarował, że woli jeździć sam. Tym razem na sporej części trasy, aż po metę, towarzyszył mu Ian McBride. Zgarnęli drugie i trzecie miejsce. Anco docenił korzyści z jazdy w parze, ale wypunktował też kilka incydentów, które go spowolniły.
Andy
Na wielkiej stołówce w Barnard Castle snuje się kilku wolontariuszy. Jem niespiesznie przyjmując od nich hołdy, gdy dosiada się do mnie kolarz w kasku. Serio, nie ma butów, bo na punkty kontrolne LEL wchodzi się boso, ale kasku nie zdjął. Szkoda mu na to czasu, czy co? Nie widziałem go wcześniej. Ma tatuaż Iron Man na łydce, ale jeszcze tego nie wiem, bo ma długie skarpetki. Rzadko pałam sympatią do przypadkowych zawodników. W zasadzie to nigdy. Podnoszę brwi, gdy mówi, że brak konkurencji to ściema i on się ściga. Uśmiecha się cały czas, lubię go od pierwszej chwili. Łapię się nawet na myśli, że jak przyjedzie przede mną to mnie to nie dotknie. Wyjaśniamy sobie, że nie jedziemy razem i życzymy „ride safe” i „see you soon” bez zaciskania zębów. Na parkingu zerkam na jego rower – numer A14, imię Andy. Wyjeżdżam pierwszy.
Larwa do Malton ma ponad 110 km. Jest środek dnia, słońce pali jak oszalałe, trawy i krzewy pożółkłe z gorąca, nie ma wiatru. Przed wyjazdem piję do oporu, nalewam wody do jedynego bidonu, ale po godzinie jest pusty. Szukam sklepu marząc o zimnym Red Bullu. Na trasie nic nie ma. W środku niewielkiej miejscowości zaczepiony przechodzień kieruje mnie do marketu, ale to wymaga zjechania z trasy i planu na zostawienie roweru na zewnątrz. Czasochłonne i niewygodne więc jadę dalej. Nie, nie ma tu żadnej stacji benzynowej, odpowiada inny tubylec na moje z nadzieją zadane pytanie. Swoją drogą ciekawe skąd oni w takich miejscach biorą paliwo. Po następnych 40 minutach nie mogę przełknąć śliny i mam ciemne plamy przed oczami. Obniżam wymagania, szukam kogoś na zewnątrz domu, podlewającego ogródek lub majsterkującego w garażu. Nic z tego. Po kolejnych 30 minutach wypatruję jakiejkolwiek żywej istoty. Nikogusieńko. Pustka jak we Włoszech, w sierpniu (miesiąc urlopu, nikt nie pracuje), w godzinach sjesty (nikt nie pracuje do kwadratu). Na mijanych podwórkach nie ma nawet marnego psa czy kota. Ptaki milczą jak zaklęte.
Wreszcie, pośrodku niczego, w drgającym z gorąca powietrzu, widzę dom a przy nim kobietę bujającą dziecko na ogrodowej huśtawce. Choć łańcuch skrzypi złowieszczo odważam się poprosić o wodę, podaję bidon. Kobieta bierze milczące dziecko pod pachę, jak jakąś lalkę,
w drugą rękę mój bidon i znika. Jest potwornie cicho tylko ten łańcuch ciągle skrzypi. Czuję jak ze strachu podnoszą mi się włosy na karku. Jestem gotowy na atak zgrai zombie, która zaraz wyskoczy zza płotu. Tylko czym mam się z nimi napierdalać? 14 centymetrową pompką czy zestawem mini narzędzi?
Zamiast jęków zombie słyszę terkotanie wolnobiegu. Z drogi zjeżdża Andy, pyta czy nie wiem przypadkiem skąd wziąć wodę. Świat wraca do życia. Kobieta wraca z moim bidonem, dziecko pod jej pachą wrzeszczy, a płotu dopadły dwa psy i ujadają na nas. Andy też zaopatruje się w wodę, po czym, jak to w horrorze, rozdzielamy się. Spod domu z huśtawką on wyjeżdża pierwszy.
Po kwadransie mój bidon jest pusty. Dobre i to, pocieszam się, przynajmniej wprowadziłem do organizmy 750 ml wody. Wielki Manipulator podnosi łeb i łypie szyderczo okiem. Dalej nie ma żadnej miejscowości aż do punktu kontrolnego, a zostało ponad 60 km. Dramat, kurwa. Wtedy widzę, że na poboczu stoi Andy, macha do mnie. Tu jest kościół – mówi – a przy kościołach zwykle są studnie, tam jest, za furtką. Wypijam litr ma miejscu i napełniam bidon. Znów się rozdzielamy, znów Andy rusza przede mną.
Jak to dobrze, że ten odcinek jest płaski, myślę. Na północ trasa wiodła alternatywną nitką. Jechałem tamten fragment z siódemką Anglików i pamiętam wiele stromych podjazdów. W tę stronę jest łatwiej. Moje dywagacje budzą kogoś na górze, kto przestawia wajchę i już nie jest płasko. Zaczynam pokonywać klasyczne, angielskie rolling hills, kilkaset metrów pod górę, tyle samo zjazdu. Podjazdy są strome, za każdym razem wspinam się 50-100 m. Niby niedużo, ale powtórzone kilkanaście razy może doprowadzić do szału. W końcu prowadzę rower. Z Andym mijamy się kilkukrotnie, ja zmagam się ze swoim burning feet, on co chwila smaruje się kremem z filtrem UV.
W Malton myję się i zmieniam spodenki w nadziei, że wkładka będzie się układała nieco inaczej i trochę mi to pomoże. Od razu po wyjeździe z punktu wiem, że nic to nie dało. Boli jak diabli, skumulowana dawka Ketonalu nie pomaga.
Mało tego, poprzednia wersja była z gumką w pasie, teraz mam na sobie ten sam model, ale wersję z szelkami. Czyli nie tylko nie polepszyłem swojej sytuacji, ale wręcz ją pogorszyłem, bo mój komfort polno-toaletowy wyparował. Chuj wielki oraz szelki, celnie komentuje tę akcję Wielki Manipulator.
Trasa do Hessle wiedzie wężykiem. Zastanawiam się czy jej nie skrócić jadąc prosto, ból przez chwilę wydaje mi się wystarczającym usprawiedliwieniem. Wielki Manipulator jest zwolennikiem takiego rozwiązania. Udaje mi się jednak nie ulec, jadę, jak trasa prowadzi.
Wyprzedza mnie kilku lokalnych kolarzy, kojarzą co tu robię. Proponują, że mogą mnie pociągnąć do Hessle. Grzecznie odmawiam. Jest ich trzech, pewnie zaplanowali sobie 2-3 godzinną wycieczkę, będą dla mnie za szybcy. Jeden z nich mówi, że niedaleko mieszka i jeśli czegoś potrzebuję to możemy podjechać do niego do domu. Jeszcze raz bardzo dziękuję, bo oprócz zapasowej dupy nic mi nie przychodzi do głowy.
Pojawiam się w Hessle gdy Andy wyjeżdża. Nie znajduję nic dobrego do jedzenia, jest tylko niezbyt świeży makaron z wegańskim sosem. Ohyda. Na szczęście mają też chipsy w angielskich, malutkich paczkach. Zjadam osiem bekonowych.
To co teraz zrobię jest bardzo istotne. Jest 21:30. Mogę się przespać w Hessle, wstać w okolicach północy i jechać już do mety. Hessle jest na 1200-tym kilometrze, na jutro zostanie 350 km. Mogę też pojechać teraz kolejny odcinek, 60 km do Louth, i dopiero tam odpocząć. Wtedy wyjadę przed świtem i zostanie mi niecałe 300 km. Teoretycznie druga opcja jest lepsza. Tylko, że teraz, po nocy, będę jechał do Louth ze 4 godziny. Po przespaniu się zajmie mi to 2,5. Z drugiej strony bardzo ważne jest jaką perspektywę zastanę po obudzeniu się, 290 czy 350 km, dwójkę czy trójkę z przodu. Pakuję do kieszeni 4 paczki bekonowych chipsów i decyduję się jechać.
Gdy ociężale się zbieram na stołówkę wpada zaaferowana wolontariuszka i mówi, że jeden z kolarzy jadących na południe właśnie miał wypadek, potrąciła go ciężarówka. Stało się to przed chwilą, policja zamknęła drogę. Kurwa, to Andy! Wyjechał stąd 20 minut temu, na południe właśnie. Mam nadzieję, że to tylko zamieszanie. Piszę sms-a do Lucyny – „Jeśli A14 przyjedzie przede mną to proszę uściskać i pogratulować ode mnie. W pytę koleś”
zdj. Zdjęcie z portretowej serii Charlotte Barnes. Wisi już w ramce na ścianie. Z trudem pokazuję radość z pokonanej trasy, zmagam się z potwornym bólem pośladków.
Alfons, Łapa i ja
Ze słów wolontariuszki zrozumiałem, że wypadek był w Hessle, jeszcze przed Humber Bridge. Przez most przejeżdżam jednak bez problemu, wolontariusze kierujący kolarzy na przeprawę nic nie wiedzą o zamieszaniu z zamkniętą drogą. Przez Barton-Upon-Humber, miejscowość po drugiej stronie mostu, przemykam czym prędzej. Gonią mnie zaczepki lokalnej młodzieży. Obawiam się utraty roweru, ale też kosy pod żebra.
Pierwsza część trasy do Louth jest nudna i łatwa. Jest pełnia, wielki księżyc wisi akurat nade mną, skutecznie oświetla mi drogę. Próbuję nawet jechać chwilę bez lampy, ale uznaję, że nie warto ryzykować. Przeciwnie, wiem, że to ostatnia noc w drodze, baterie na pewno mi się nie wyczerpią, świecę więc mocniej.
Jedziemy we trzech, Alfons, Łapa i ja. Rozmawiam z Alfonsem, Łapa milczy. Utyskuję, że to bez sensu, że po nocy wieziemy taki drobiazg, można było z tym zaczekać do rana. Ani on, ani ja nie wiem co mamy. To nie jest tajemnica, zwyczajnie nas to nie obchodzi. Gdy przysypiam, postanawiam śpiewać na głos. Rozpoczęły się więc halucynacje. Kompletnie nie wiem kim jest Alfons, ale Łapa to cień prawej klamkomanetki. Księżyc jest z lewej więc Łapę widzę kątem oka z prawej strony, na jezdni lub żywopłotach. Cień jest stale obecny. Gdy wjeżdżamy między drzewa przysłaniające księżyc Łapa nagle znika, a ja aż rzucam rowerem ze strachu. Alfons radzi, że jak nie ma Łapy to lepiej jechać środkiem jezdni. No to jadę środkiem.
Co kilkaset metrów widzę postacie na poboczu. Zawsze odwrócone tyłem, jakby w kapturach, schylone, poruszają się. Chwilami zdaję sobie sprawę, że to halucynacje, kiedy indziej się boję. Organizm wyje z potrzeby snu. Po namyśle przymykam oczy uznając, że do kontroli tak prostej trasy wystarczą szparki między powiekami. Bez zdziwienia, patrzę na ciężarówki wiszące w powietrzu. Nie mam żadnych obaw przejeżdżając pod nimi, niektóre omijam. Znowu zaczynam śpiewać, jestem dopiero w połowie drogi, serio rozważam drzemkę.
Teren robi się pagórkowaty. Z jednej strony muszę się bardziej wysilić, ale za to trasa staje się mniej monotonna, trochę mnie to otrzeźwia. Na zjazdach wydaje mi się, że pędzę choć Garmin pokazuje 23-25 km/h. Dzielę odcinki na kilometry, mile, kwadranse, pięciominutówki, ale to wszystko mnoży się jak króliki. Chyba nigdy nie dojadę.
Znak o zamkniętej drodze do Louth przynosi otrzeźwienie. Wjeżdżam w nią po chwili namysłu, ale widząc światła policyjnego radiowozu wycofuję się. Na Garminie nie mogę znaleźć objazdu, zmęczenie nie pozwala zanalizować sytuacji. Ponownie ruszam więc w kierunku radiowozu. Wyjaśniam policjantom problem, kierują mnie na sensowy objazd, po kilkunastu minutach znów jestem na trasie.
Droga jest zamknięta z powodu wypadku. To o tym zdarzeniu informowała wolontariuszka w Hessle mówiąc, że ciężarówka potrąciła w mieście kolarza jadącego na północ. Nie Hessle, tylko Louth i nie chodziło o zawodnika z LEL. Co nie zmienia faktu, że wydarzył się w tym miejscu poważny wypadek.
Do Louth dojeżdżam skonany o 1:00. Decyduję się na trzy godziny snu. Jem, odbębniam niezbędną higienę, idę spać. Czuję, że tam z tyłu naprawdę jest źle. Smaruję Sudocremem, ale nie wiem po co.
Wstyd rządzi światem
Przy śniadaniu nie mogę siedzieć, przetaczam się na boki na twardej ławce. Do jedzenia jest tylko mój stary znajomy, czyli podeszwokurczak. Walczyłem z tym rarytasem jadąc do Edynburga, próbowałem go wepchnąć do żołądka dzisiaj przed snem, to samo czeka mnie teraz. Niepracująca kuchnia to cholerny problem.
Nie ma kawy. Jest 5:00 rano, Damon, mąż Daniala, myje podłogę. Lituje się nade mną, zostawia mopa, znika na kilka minut i wraca z kubkiem rozpuszczalnej. Smakuje jak espresso w Katanii.
Kiedy później opowiadałem o tym Danialowi, ten się zawiesił na chwilę, po czym wypalił – Damon? O 5:00? Mył mopem podłogę? Pomyliłeś się, to nie był Damon. Był, upieram się, razem z waszym psem, Alwynem. Szczekał na mnie do momentu poczęstunku zeschłą kurą, dodaję w myślach.
Do Bostonu mam 50 km. Odcinek jest płaski i łatwy, ale jak tylko wsiadam na rower od razu oczy mi wychodzą z bólu z orbit. Rany palą nawet gdy stoję w korbach, Ketonal nie pomógł. To jest drugi, najcięższy moment LEL. Godzina próby. Wzniesienia w okolicach Penrith i strach przed niedźwiedziem w Szkocji nie były dla mnie tak trudne jak pierwsze 20 kilometrów po wyjeździe z Louth. Zastanawiam się, gdzie jest najbliższa stacja kolejowa. Ale wyobrażam też sobie co pomyśli obserwator kropek na mapie widząc gościa z pierwszej dziesiątki, na 200 km przed metą, który właśnie się poddaje. Że złamał kręgosłup albo ramę. A najpewniej to i to. Dukaj miał rację pisząc, że wstyd rządzi światem. Zaciskam zęby i jadę dalej.
Kontrolerzy z pieczątkami na punkcie w Bostonie są w namiocie na trawniku przed szkołą. Rzucam tam rower, stempluję kartę, pozbywam się nocnych ubrań. Mam nadzieję dotrzeć do Londynu przed wieczorem, jak dobrze pójdzie to już dzisiaj nie będę grzebał w torbie.
Zjadam świetne śniadanie, tutaj kuchnia pracuje pełną parą. Wielki Manipulator kombinuje jak nie jechać dalej – chce więcej masła. Właśnie mi się skończyło, a posmarowałbym chleb. Bezskutecznie przeczesuję kuchnię, wreszcie rozglądam się za wsparciem. Znajduję wolontariusza z obsługi kuchni, ale to też nic nie daje. Razem rozglądamy się za kimś bardziej kompetentnym. Wreszcie udaje się, dostaję to jebane masło. Cała ta akcja oczywiście nie ma sensu, to mózgowy trik, żeby jak najpóźniej usiąść na siodełku. Tracę mnóstwo czasu.
Od Lucyny dostaję sms, że jadę ósmy. Informacja jest wiarygodna, bo oparta na analizie liczby zawodników, którzy zameldowali się na punktach kontrolnych, a nie na pozycjach trackerów na mapie. Lucyna pisze jeszcze – jedź spokojnie, nikt ci nie siedzi na plecach. Biorę kolejny Ketonal.
Za Bostonem wjeżdżam na The Fens, 90 kilometrowy, płaski odcinek, który tak mnie zmęczył na drodze do Edynburga. Dostaję wiatr w plecy, podnosi mnie to na duchu, zapominam o swoich dolegliwościach. Ciekawe czy to zasługa kolejnej dawki środków przeciwbólowych czy sprzyjającego wiatru i świadomości, że jadę w pierwszej dziesiątce. Stawiam na to drugie. Skoro mam czas, to kawa, myślę. Kupuję dużą latte z automatu na stacji benzynowej, smakuje wyśmienicie. Piję drugą, oprócz tego cola i ciastko. Red Bulla nie ryzykuję.
Po w miarę szybkiej jeździe docieram do St Ives. Jedzenie jest świetne, rozmawiam z wolontariuszami, z zainteresowaniem oglądają mój rower. Jestem w doskonałym nastroju, jest ciepło, wygląda na to, że przed wieczorem dotrę do mety.
Przez ostatnią dobę z trudem zmieniam biegi z przodu. Klamkomanetka pracuje z coraz większym oporem, jestem pogodzony z faktem, że wreszcie się zepsuje. Godzę się z faktem, że końcówkę trasy przejadę na małej tarczy.
zdj. Z lewej prawdziwe oblicze 5 minut po przyjeździe na metę. Ta seria fotografii nazywa się hard riders. Z prawej widać, jak wyglądam w cywilu.
Cambridge
Cieszę się na spotkanie z Cambridge. Nie zawsze przejazd przez duże miasto w środku dnia jest traumatyczny. Zaraz za St Ives wpada się na 15 kilometrową ścieżkę rowerową prowadzącą właśnie do Cambridge. Wyasfaltowana, gładka jak stół wiedzie wzdłuż rynny, którą mkną autobusy. Przejeżdżający pojazd wygląda surrealistycznie, jakby poruszał się po szynach. Na ten tor nie da się wjechać żadnym innym samochodem, ponieważ co kilka kilometrów są poprzeczne, głębokie wnęki, których szerokość odpowiada tylko rozstawowi kół autobusu. Wjeżdżanie tam rowerem jest śmiertelnie niebezpieczne, ale nie tylko z uwagi na zderzenie z pędzącą masą. Każdy betonowy car trap jest na tyle głęboki, że próba forsowania tej przeszkody rowerem kończy się groźnym upadkiem. Organizator ostrzegał o tym wielokrotnie, pomimo tego kilku nieszczęśników połamało tam koła.
Jest bardzo gorąco, środek dnia, szybko zbliżam się do Cambridge. Na przedmieściach wręcz wpadam na stację benzynową. Buongiorno! Witam się z obsługą i proszę o kawę udając Włocha.
W mieście, pomimo wielu świateł i dużego ruchu, zachowuję spokój i pogodę ducha. Wydaje mi się, że przez Cambridge przejeżdża się znacznie łatwiej niż przez przeklęty Edynburg. O Mediolanie nie wspominając. Niewykluczone jednak, że jest to wyłącznie kwestia mojego pozytywnego nastawienia.
Wyjeżdżając z Cambridge mijam muzeum miniaturowych pociągów. Mam nieodpartą ochotę zrobić sobie przerwę, kupić bilet i pooglądać. Oczywisty absurd, strata czasu w czystej postaci. W dodatku jak mam podziwiać te maleństwa bez składanych okularów, których nie mogę znaleźć od dwóch dni. Chyba je zgubiłem. Albo ich nie widzę, bo nie mam okularów.
Mijam muzeum, wjeżdżając na pierwsze wzniesienie słyszę charakterystyczne grzechotanie z okolic przedniego koła. Tak hałasuje poluzowana nakrętka wentyla, drobiazg, ale irytujący. Zatrzymuję się, żeby dokręcić, ale zadanie okazuje się niewykonalne. Nie mam kompletnie siły, żeby ścisnąć nakrętkę, ani jedną, ani drugą ręką. Moje palce, szczególnie lewej dłoni, są bezsilne i zdrętwiałe. Przyjmuję to z radością, bo to tłumaczy dziwne zachowanie lewej klamkomanetki. Mam bezwładne palce, za to z biegami jest wszystko w porządku. Przypomina mi się dowcip o yuppie, który kupił sobie najnowszy model iPhona. Nieopatrznie włożył go do tylnej kieszeni spodni. Wsiadając do samochodu usłyszał złowieszcze chrupnięcie i pomyślał – Boże, spraw, żeby to był kręgosłup!
Przedszkole w Great Easton i szkoła w Debden
Na grupie fb dojazd do Great Easton uważany jest za trudny, ponieważ spora część trasy wiedzie gravelami. M.in. z tego powodu wielu kolarzy dyskutuje przed LEL na temat zastosowania szerokich opon z agresywnym bieżnikiem. Są nawet tacy, którzy decydują się jechać na gravelowych rowerach. Tymczasem nieasfaltowej drogi przed Great Easton jest nie więcej jak 500 m, a na całym LEL maksymalnie 5 km. Sam jadę na 28 mm, ale 25 mm też byłyby wystarczające.
Punkt kontrolny w Great Easton znajduje się w szkole, do której uczęszczają małe dzieci. Możliwe też, że jest to przedszkole. Poznaję to po tym, że krzesła i stoliki są miniaturowe. Pisuary są tak nisko, że sikam uginając kolana. Jestem jedynym zawodnikiem w Great Easton. Schodzą się wszyscy wolontariusze, długo rozmawiamy. Czas ucieka, ale mamy z tego przyjemność, więc nie żałuję ani trochę.
Do jedzenia i picia mam wszystko co tylko wymyślę – mleko, kwaśną śmietanę, kanapki z bekonem, kawę, a nawet arbuza. Jeden ze znajomych Lucyny robi mi zdjęcie podczas rejestrowania karty i wysyła jej. Wiadomo więc, że jestem blisko. Tracker już nie działa, wyczerpała się bateria, więc to cenna informacja. Chwilowo zapominam o bólu pośladków. Proszę o sprawdzenie, ile kart podstemplowali do tej pory. Siedem, potwierdza się, że jadę ósmy.
Na ostatni, 50 kilometrowy odcinek, wjeżdżam z dużą werwą i determinacją. Jestem pewny swego, wydaje mi się, że bardzo szybko dojadę do mety w Debden. Nie wiem, czy odpuszcza adrenalina czy Ketonal, ale ból się wzmaga. Jadę pagórkowatym terenem, chętnie więc staję w korbach. Na zjazdach obniżam pozycję, ale staram się nie siadać na siodełku, ewentualnie muskam je tylko żeby nie stracić równowagi. Wyprzedza mnie kilku miejscowych kolarzy popisujących się atomowym pokonywaniem wzniesień. Nieustanne stanie w korbach zwiększa nacisk na pedały, znów pieką mnie stopy. Rozpinam buty, ale to nie pomaga. Teraz boli mnie już wszystko naraz.
Wreszcie poznaję okolice Debden i gdy mam do mety ok. 2 km widzę bramki i grupę wolontariuszy wrzeszczących, że to właśnie tu jest koniec. Okazuje się, że meta jest wcześniej, ponieważ droga została zamknięta i nie ma bezpośredniego dojazdu do szkoły.
Koniec. Jest Lucyna, przytulamy się, idę kilkaset metrów oddać kartę w punkcie kontrolnym. Cieszę się niezmiernie, ale otępienie nie pozwala tego wyrazić. Na mecie jestem po 85 godzinach od startu.
Charlotte
Charlotte Barnes ze swoim aparatem była na mecie poprzedniej edycji LEL, jest również teraz. Każdemu kolarzowi, który ukończył robi dwa zdjęcia. Jedno triumfalne, kolorowe, z rowerem. To tak zwany portret, robiąc je prosi o uśmiech. Drugie to ujęcie z twarzy z bliska. Zdjęcie jest czarno-białe, Charlotte sugeruje usunięcie uśmiechu i pokazanie zmęczenia. Tę fotografię uważam za bardziej naturalną. Mimo radości zmęczenie i ból dominują.
Nie mogę powstrzymać się od uwagi, że interesujące byłyby zdjęcia zadków. Z tym, że nie nadawałyby się do powieszenia na ścianie.
Charlotte sprzedaje zdjęcia wyłącznie w wersji drukowanej. Dla mnie to must have, do pary zdjęć z 2017 wkrótce dołączają więc dwie fotografie z 2022.
Podczas robienie zdjęć odliczam sekundy do momentu, gdy znajdę się pod prysznicem.
Andy i pan 15 minut
Nienawidzę brania prysznica w zimnej wodzie. Najczęściej rezygnuję, gdy nie ma ciepłej, wolę śmierdzieć. Tym razem nie mam wyjścia, szczególnie moje rany wymagają by się nimi zająć. Myję się długo i dokładnie, tym razem nawet zimna woda sprawia mi przyjemność.
Cieszę się z ósmego miejsca. To nie do wiary, myślę, że przez najbliższe 3 dni przyjedzie tu kilkanaście setek kolarzy.
Po wyjściu spod prysznica widzę Andy’ego. Jest już umyty, przebrany, w butach do biegania. Idzie w moim kierunku, jest zgarbiony, przechylony w jedną stronę, powłóczy nogami. O matko, myślę, to jednak pierdolnęła go ta ciężarówka. Ale nie, Andy ma tę samą przypadłość co ja. Ostatnie kilka etapów walczył z bólem pośladków, podobnie jak ja trasę między Great Easton a Debden przejechał prawie nie dotykając siodełka. Był na mecie dwie godziny przede mną. Z powodu naszych dolegliwości rozmawiamy stojąc. Przemyka mi przez myśl, że gdyby nie puszenie się na punktach i akcje w stylu masło i buongiorno to może przyjechałbym przed nim.
Może – zawsze może być inaczej. Zwykle jest potencjał, żeby skrócić czas, przyspieszyć tempo. Ale też licho nie śpi, kontuzja lub defekt roweru oznaczają wiele straconych godzin. W moim przypadku licho spało. Cieszę się, że to właśnie Andy przyjechał przede mną, ale najbardziej z tego, że nie miał wypadku.
Umyty, rozgadany i szczęśliwy jem spokojnie, gdy widzę, że przyjeżdża zawodnik z literą B w numerze. No żesz kurwa, oznacza to, że startował godzinę później. Sprawdzamy czas, zameldowałem się godzinę i kwadrans temu, wciąż jestem 15 minut szybszy.
Anglik Tom i Austriak Gerard przyjeżdżają tego samego dnia wieczorem. Skutecznie wyprzedziłem ich w okolicach Brampton gdy spali w B&B, a ja w Innerleithen. Dwóch Anglików z ósemki, w której jechałem długi, nocny etap, także pojawia się tego samego dnia, jeden już popołudniu, drugi wieczorem. Trzech Niemców, którymi tak się niepokoiłem, melduje się na mecie dopiero w następnej dobie.
To nie przypadek
Z jednego z komentarzy kolegów na fb wywnioskowałem, że taki wynik w LEL osiągnąłem od niechcenia. Takie wrażenie wynika prawdopodobnie z tego, że nie mieszkam w Polsce i od kilku lat nie zrobiłem tam ani kilometra na rowerze. Nie widać mnie tam.
Tymczasem start w LEL kosztował mnie wiele pracy i determinacji. Przede wszystkim jednak oparłem się na fachowej pomocy.
Treningi kolarskie zaplanował mój brat, Radek Rogóż, certyfikowany trener UCI, specjalizujący się w długich dystansach. Sesje wystartowały na początku listopada, całość zajęła 9 miesięcy. Rozpoczęliśmy od 2 treningów tygodniowo, by dojść do 4 w końcowym okresie przygotowań. Większość treningów zrobiłem na trenażerze w domu. Podstawą wyznaczania obciążeń był pomiar mocy. Mierniki mam we wszystkich rowerach, na których trenuję. Znakomita większość domowych sesji była krótka, poniżej 2 godzin. Najdłuższe rzadko przekraczały 3 godziny. Duże objętości realizowałem na zewnątrz. Schemat treningowy preferujący krótkie sesje został uszyty na moje potrzeby. Pracuję na pełny etat więc mój czas na sport jest limitowany.
W okresie przygotowań nie brałem udziału w żadnych wyścigach. Zrobiłem po jednym brevecie o długościach 200, 300, 400 i 600 km.
Sesje kolarskie przeplatały się z siłownią i treningami ogólnosprawnościowymi. W początkowym okresie miałem 4 takie treningi w tygodniu (wtedy dochodziły 2 sesje na rowerze), w końcowym 2 lub 1 tygodniowo (wówczas miałem już 4 lub 5 sesji na rowerze).
W sumie od początku listopada do końca lipca trenowałem 6 razy w tygodniu (czasami 5 lub 7), co zajmowało mi 10-15 godzin. To duże obciążenie, gdy się pracuje i chce się normalnie funkcjonować.
Nad treningami siłowymi panował Robert Beighton. Posługując się schematem treningowym, który zaplanował mój brat, Robert wyznaczył okresy treningowe na siłowni. Zdefiniował ich rodzaj i napisał mi poszczególne sesje, ćwiczenie po ćwiczeniu. W sumie zastosowałem niezliczoną ilość szablonów treningowych. Z okresu trenowania siły przeszliśmy na moc uwzględniając wytrzymałość, szybkość, dynamikę, rozciąganie. Robert poradził mi też od kiedy, w jakim tempie, powinienem redukować masę. Od początku lutego, nie więcej jak kilogram na miesiąc. Bez diety i liczenia kalorii osiągnąłem startowe 64,5 kg.
Zyski treningu siłowego podczas długiej jazdy na rowerze są oczywiste. Lepsza stabilność, mniej ognisk bólu (wcześniej kark, plecy, kolana), szybsza regeneracja. Niedogodnością okazał się fakt, że zintensyfikowanie treningów siłowych zmieniło moją posturę. To wymusiło wiele modyfikacji roweru, co było dużym wyzwaniem, nie tylko dla mnie. Oczywiście szosowa maszyna potrzebuje także usuwania usterek i dbałości o komponenty. Wymaga więc serwisu. Z tym związane są trzy problemy.
Po pierwsze trzeba znać dobrego mechanika, to wydaje mi się najtrudniejsze. Po drugie akcja serwisowa oznacza zwykle kilka-kilkanaście dni bez roweru, zwłaszcza w sezonie. Po trzecie, to kosztuje. Szczęśliwie żaden z tych problemów mnie nie dotyczy. Mój przyjaciel, Adrian Fryer, jest pasjonatem kolarstwa, długodystansowcem oraz znakomitym mechanikiem. Adrian ma unikalną umiejętność błyskawicznego rozwiązywania problemów, z którymi nigdy wcześniej się nie spotkał. Jeżeli zależy mi na czasie naprawi rower od ręki. Korzystam z tego czasami, ale staram się nie nadużywać tej opcji. Jakimś cudem większość potrzebnych części ma w swoim warsztacie. I za cholerę nie chce ode mnie pieniędzy.
No i Lucyna, oczywiście. Trenując zawsze marudzę. Oprócz realnych przeszkód mam mnóstwo urojonych. Prześladuje mnie brak motywacji, nie zawsze mam czas, często jestem zmęczony pracą albo przeładowany codziennymi problemami. Ulewa mi się często, a ponieważ Lucyna jest zawsze blisko to służy za zderzak. Za cholerę nie wiem, jak ona to znosi.
Bilans
Gdy mój brat postanawia umieścić mój wynik na swoim profilu fb prosi o zdjęcia. Prawie nic nie mam. Udaje mi się wygrzebać coś z mety, przesyłam mu. Nie nadaje się – słyszę w odpowiedzi – bo jesteś na nich skonany, a chcemy pokazać siłę a nie koszty. Koszty, kurwa…. Zaczynam się nad tym zastanawiać.
Wysiłek na treningu, poświęcony czas oraz pieniądze to oczywiste nakłady, ale nie o nie mi chodzi. Rzecz w tym co dzieje się z organizmem.
Banałem jest twierdzenie, że okres treningowy sprzyja prowadzeniu higienicznego trybu życia, ale sam start jest dla organizmu traumatyczny. Ubytki zdrowotne usuwane są miesiącami. Mam to w dupie w czasie zawodów, ale po minięciu mety już nie.
Wypunktowanie problemów sprawia, że włosy na karku stają mi dęba:
- Wrzody na pośladkach. Po raz pierwszy doświadczam tej dolegliwości w takim natężeniu. Nie mam wątpliwości, że muszę znaleźć i wyeliminować przyczynę. Rany są bardzo bolesne, ale po 10 dniach wszystko jest zagojone.
- Niedowład palców obu rąk, zdrętwiałe palce lewej ręki. Nie mam siły w palcach, przez 2-3 dni po zakończeniu zawodów mam trudności z utrzymaniem sztućców, nie mogę odkręcić śrubek wentyli. Ten irytujący stan szybko mija, ale odrętwienie palców środkowego, serdecznego i małego lewej ręki pozostaje. Nerwy goją się powoli, po 2 miesiącach wciąż nie czuję małego palca.
- Jestem otumaniony i niezdolny do myślenia. Ten dziwny stan osiąga w Debden wielu moich kolegów. Przez 48 godzin po pojawieniu się na mecie mam trudności z trafieniem do swojego namiotu, znalezieniem toalety, wyjścia na parking, samochodu. Sprawdzam się tabliczką mnożenia, oblewam każdą próbę. Obserwuję ten stan u innych, wnioskuję, że u mnie ma dość łagodny przebieg. Bryluje Anco, który rozmawia przed stołówką z nieistniejącymi postaciami. Obłęd widzę też w oczach Ola tuż po jego przyjeździe na metę.
- Moje otępienie staje się przyczyną dwóch dokuczliwych kontuzji. Potykam się i uszkadzam sobie duży palec u lewej stopy. Jest opuchnięty i obolały, nie mogę nim poruszać, wygląda jak pęknięty. Ten stan mija po dwóch tygodniach. Zmieniając dętkę upuszczam sobie koło na prawą stopę, obręcz uderza mnie w palec prawej stopy. Paznokieć schodzi długo i boleśnie, zaczyna się goić dopiero 5 tygodni po zdarzeniu.
- Kilka dni po powrocie oglądam film i zauważam, że nie mogę przeczytać napisów. Siedzę w tej samej odległości co zwykle, napisy są standardowe. Jestem mocno przestraszony tak gwałtownym pogorszeniem ostrości widzenia. Dolegliwość mija bardzo szybko, po dwóch dniach wzrok mam nie gorszy niż przed LEL.
- Na mecie ważę 62 kg, a kilka dni później 68 kg. Jestem zalany wodą, opuchnięty. Stopy wyglądają chorobliwie, kostki i Achillesy są okrągłe, miękkie, nie widać ścięgien, żył ani kości. Dłuższe stanie i siedzenie sprawiają mi ból. Dopiero po 10 dniach organizm usuwa nadmiar wody, stopy wracają do normalnych kształtów.
- Skurcze. Szczęśliwie unikam ich podczas zawodów, za to dręczą mnie nocami. Są krótkie, 60-90 sekundowe, ale bardzo bolesne. Pojawiają się w mięśniach nóg, budzę się z bólu. Dbam o nawodnienie, a Lucyna serwuje specjalny magnez serwowany z wodą kokosową i sokiem pomarańczowym. Mieszanka w odpowiednich proporcjach zapewnić ma optymalne wchłanianie. Kuracja działa, po tygodniu skurcze ustępują.
Odnotowuję też, że są dolegliwości, których szczęśliwie tym razem unikam:
- Ból karku, moja zmora w okresie treningowym. Dziesiątki zmian ustawień i komponentów wreszcie pozwalają wyeliminować tę przypadłość. Lub zamieniają ją na inną.
- Nie dokucza mi ból kolan, zwykle bardzo dotkliwy podczas dłuższych postojów. Charakterystyczne kleszcze czuję tylko raz, w Szkocji, po długim zjeździe do Innerleithen w zimny, wilgotny wieczór.
- 3 lata temu słońce poparzyło mi ręce i nogi, skóra schodziła wraz z krwawymi strupami. Od tej pory uszkodzone miejsca są nadwrażliwe na słońce, szybko zaczynam odczuwać tam najpierw szczypanie a później swędzący ból. Cały LEL, pomimo wysokiej temperatury, jadę w koszulce z długi rękawami. Odsłonięte nogi skrupulatnie zabezpieczam kremem z filtrem. Zapominam o smarowaniu karku, który opalam za mocno, ale nie na tyle by stało się to problemem.
Pewna rozmowa nocą
Jestem na mecie prawie do końca imprezy z powodu wolontariaru Lucyny. Część ostatniej nocy spędzam na stołówce, na którą trafiają ostatni zawodnicy. Jest tu również Danial. Zaangażowany jak zwykle, zmęczony, ale zadowolony. Cokolwiek by się nie zdarzyło tę edycję może zaliczyć do udanych. Zamyśla się chwilę nad statystyką. Szacunki podpowiadają, że na mecie zamelduje się ok. 950 zawodników. To 50%, opłaconych miejsc, 60%, spośród tych, którzy ostatecznie stanęli na starcie. Standard – konkluduje.
Kiedyś zapytałem, czy liczy się z tym, że któryś z kolarzy umrze w trakcie jego imprezy. Nie jest tajemnicą, że każda edycja Paris-Brest-Paris zbiera śmiertelne żniwo. To się stanie wcześniej czy później, odpowiedział wtedy. Tym razem był jeden poważny wypadek, ale śmierci ciągle nie odnotowano.
W pewnym momencie Danial wypala – tak się zastanawiam, ja chyba zdyskwalifikuję zawodników, którzy przyjechali pierwsi. Obydwoje z Lucyną wywalamy gały. Bo – kontynuuje widząc nasze zdumione spojrzenia – oni pojechali trasą przez Yad Moss zamiast objazdem przez Penrith. Idę w to jak kuna w rabarbar i przyznaję, że ja też tak zrobiłem. Wyjaśniam, dlaczego nie zjechałem na Penrith, że droga była otwarta i inni też tamtędy jechali. Danial gotów jest darować zaniechanie objazdu w drodze na północ, tym, którzy zdążyli przed rozkopaniem cattle grid. Na pewno dostanie się zawodnikom wracającym na południe. Ci musieli przerzucać rowery przez płot i wykłócać się z robotnikami.
Ze zdziwieniem zauważam, że jest mi wszystko jedno czy zostanę zdyskwalifikowany, czy nie. Potrenowałem, przejechałem, dotarłem na metę. Dostałem wszystko co chciałem, z wrzodami na dupie włącznie. Więc może i ma to sens? Ta dyskwalifikacja?
zdj. Aplikowałem o start w pierwszej grupie, dyskutowałem o tym z Anco na fb. Wydawało mi się, że dostanę to miejsce, ale pewien nie byłem. Niepytany, do naszej konwersacji, wtrącił się Danial: „The 5 am start is 100% my bit of fun. I can absolutely quarantee that Anco and Greg will get 5 am start times. We like fast, modest riders a lot.” Na LEL okazało się, że jestem bardziej „fast” niż „modest”. Chuj z tym, jest jak jest. Ale zmotywowało mnie to do treningów, w dodatku dostałem całkiem ładny numer.
Grzegorz Rogóż
Strona stworzona w kreatorze stron internetowych WebWave