Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich to cykl imprez biegowych, które rozgrywają się na Ziemi Kłodzkiej.
Trasy biegów są zróżnicowane, dystanse również. Można spróbować swoich sił i sprawdzić odporność psychiczną na najdłuższej trasie festiwalu, czyli Biegu 7 Szczytów liczącej 240km, ale jest również Trojak Trail 10km, gdzie startuje cała rzesza biegaczy, którzy chcą posmakować biegania w górach. Dla mniej lub bardziej doświadczonych biegowo organizator zaplanował biegi na dystansach 130, 110, 68, 45 i 21km. Jest gdzie się zmęczyć. DFBG odbywa się niezmiennie od ośmiu lat. Z opisu wielu osób wynikało, że tegoroczna edycja 2020 była najbardziej deszczowa i niekorzystna pod kątem pogody od początku trwania imprezy. Na długich dystansach były ulewy, burze, wichury, więc można było zaznać uroków prawdziwego ultra. Moja trasa Złotego Półmaratonu liczyła 21km. Start był zlokalizowany z Lądku Zdrój, następnie biegliśmy przez Przełęcz Lądecką i dalej do Lądka, gdzie w Parku Zdrojowym była meta. Najwyższy punkt biegu zlokalizowany był na 899m n.p.m.
Lądek Zdrój to miejscowość uzdrowiskowa więc można by rzecz, że należy oddychać pełną piersią, a start w festiwalu należy potraktować jak specyficzny turnus rehabilitacyjny.
Zawsze chciałam pojechać na festiwal do Lądka. Przeglądając galerie z wcześniejszych edycji miałam ogromną ochotę po prostu tam pobiegać. W tym roku pomimo wszelkich przeciwności, festiwal odbył się na szczególnych zasadach, ale w końcu terminy się zgrały i mogłam tam wystartować.
Do Lądka pojechałam z ładniejszą częścią ProRunning Promotion. To było pierwsze nasze spotkanie po długiej przerwie, więc zapowiadała się ultra rozmowa. Wspólna podróż, wspólny nocleg i wspólne posiłki to czas, który daje więcej niż setki wypisywanych wiadomości na messengerze.
Lądek Zdrój przywitał nas chłodem i deszczem. Taki też był mój start Złotego Półmaratonu. Mokry, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Moje nastawienie na ten bieg było luzik arbuzik, jak to mawia moja córcia. Bez stresu, bez spiny. Plan był bardzo prosty, przebiec i cieszyć się metą oraz medalem. Trasa biegu była zróżnicowana, ale prawie w całości biegowa. Podejścia niezbyt strome, zbiegi również. Chociaż był moment kiedy zamiast biec niezgrabnie przemieszczałam się po kamieniach. Było coś na trasie, co towarzyszyło mi przez długie kilometry. To błoto, dużo błota. Między 3-4 km wpadłam w ciemną maź po kolana i to był ten moment, kiedy zaakceptowałam mokre skarpetki i ciężkie buty. W duchu sama siebie chwaliłam, że zabrałam na trasę kije biegowe. Dawały starszej pani poczucie bezpieczeństwa na zbiegach, a na podejściach też mogłam się wesprzeć. Salmingi z agresywnym bieżnikiem też dawały radę. Po raz pierwszy na biegu zamiast żeli zastosowałam glukozę w płynie o smaku jabłuszka. Bardzo mi podeszły te saszetki. Nie musiałam nawet popijać.
Wbiegając na metę byłam zwyczajnie szczęśliwa. Kibice krzyczeli, klaskali i mogłam choć przez chwilę poczuć w całym ciele endorfiny. Uśmiechnięta, ubłocona po sam czubek głowy, ale wielce usatysfakcjonowana ukończyłam bieg. Jak już doszorowałam swoje nogi wtedy mogłam suchą stopą pójść na ucztę dla podniebienia, a potem kibicować tym ,którzy kończyli najdłuższy dystans, czyli 240km. Lubię być zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. Na razie nie mieści mi się w głowie, jak można biec przez dwie noce, ale właśnie takich harpaganów miałam okazję powitać na mecie. Kłaniam się nisko drodzy ultrasi. Biję brawo za wytrwałość i walkę z wszelkimi niedogodnościami.
Czy wrócę jeszcze na festiwal? Teraz tego nie wiem. Są takie miejsca i takie biegi, gdzie chcę wracać od razu. Jak widzę możliwość zapisu to klikam, opłacam i wyczekuję. Lądek jeszcze nie wypełnił skrawka mojego serca biegowego. Pozostawię to czasowi.
Ela