Historia zatoczyła koło, stanąłem w tym roku na starcie Carpatia Divide. Zostałem do tego podstępnie namówiony przez kolegę, którego pasją jest coroczne upadlanie swojego ciała na tej imprezie. Prawda, że wygląda na krejzola? Ale w gruncie rzeczy to całkiem poukładany młody człowiek :)
Nie chciałem tego robić, bo wolę jeździć na szosie, trochę też nie mogłem, bo nie miałem roweru, który sprostałby wymaganiom XC. Cały czas jednak wracałem myślami do czasów mojej pierwszej przygody z Karpatami, do etapowej, rozgrywanej bez wytyczonej trasy Transcarpatii.
W końcu na przełomie maja i czerwca zmaterializowałem rower i klepnąłem udział w tym wyścigu. Formuła jest inna, niż to w czym brałem udział 13 lat temu. Odbywa się na dystansie ponad 600 kilometrów, przebiega po wytyczonej przez organizatora trasie i nie jest etapówką, tylko imprezą rozgrywaną w formule one stage no->stop->clock. Zegar startuje razem z zawodnikami i nie zatrzymuje się w trakcie ani na chwilę, wygrywa ta osoba, która w najkrótszym czasie zamelduje się na mecie.
Pakowanie, dojazd i rytuał przedstartowy opisywałem już wielokrotnie więc nie będę teraz przynudzał. Jedyna różnica to poziom stresu, który tym razem osiągnął level expert. To było nadzwyczajne, bo zwykle nie poddaję się presji i z pokorą przyjmuję przebieg każdego wyścigu. Tym razem było inaczej, miałem świadomość niebezpieczeństwa związanego z tą trasą, głównie za sprawą tego, że nie miałem wcześniej wystarczająco dużo czasu, aby odświeżyć umiejętności jazdy na rowerze z pełną amortyzacją. Miałem nadzieję, że wszystkie gravelowe wariactwa, w których uczestniczyłem w tym roku, dadzą mi więcej swobody i zrekompensują braki w off-road’owej technice, ale niestety nie dały.
Gravel to inna konkurencja i jak się okazało później błędem było rezygnowanie z treningów XC. To zasługuje na naganę, nie powinno tak być, ale na swoje usprawiedliwienie mam dość skomplikowany układ startów w kalendarzu i wąskie widełki czasowe między nimi. Mimo, że kiedyś XCM i XCS były moimi głównymi konkurencjami to w tym roku zdecydowanie poszedłem na żywioł. Mogłem tak zrobić, bo oczekiwań nie miałem żadnych, chciałem dotrzeć do mety cały i zdrowy, do tego nazwiska na liście startowej sugerowały, że nawet nie mam co prężyć łydy. Carpatia Divide miała być swoistym background’em pod zawody, które być może wkrótce pojawią się w moim kalendarzu.
Start z ostatniej grupy dawał mi gwarancję braku presji na wąskich fragmentach trasy, do tego pełną swobodę w żonglowaniu wątpliwymi umiejętnościami jazdy. Dlaczego tak mocno się bałem? Wiem jakim potężnym narzędziem są umiejętności techniczne. Moim zdaniem siła i wytrzymałość stanowią niewiele ponad połowę sukcesu. Nie bez powodu treningi techniczne zawodników startujących w XCO, XCM czy XCS zajmują w fazie bazowej większość czasu, ale to temat na zupełnie inny artykuł.
Dzień przed startem wybrałem się na krótki rekonesans pierwszych kilkunastu kilometrów trasy. Podjazdy wchodziły łagodnie, bo w tym miejscu nawet trudno nazwać je podjazdami, ale 3 kilometry od miasta w okolicy Kamienia Leskiego kilka drobnych zakrętów i dwa techniczne dołki poprzeszywane korzeniami spowodowały, że zacząłem się zastanawiać, czy nie popełniłem tego samego błędu co 13 lat temu. Qurfa musiałem zejść z roweru, rozumiecie to? A przejechałem raptem 0,005% trasy.
Następnego dnia rano z duszą na ramieniu, ale pełen aktorskiej pewności siebie pojawiłem w miejscu skąd ruszał wyścig. Oddałem bagaż do transportu i stanąłem na linii startu. Cieszyła mnie pogoda, bo jestem z tych, którzy wolą mieć spalony słońcem kark, niż mokry od deszczu tyłek. Poza tym miałem na uwadze trudność trasy i byłem przekonany, że będzie bezpieczniejsza w wersji dry niż w wersji wet. Po trzech spokojnych kilometrach wpadam na wczorajszy mikro singiel i widzę, że kilka osób podobnie jak ja wczoraj prowadzi rowery, ale nie ja !!! Tym razem wstrzymuję oddech, cofam środek ciężkości i skaczę, rozumiecie to? Ja skaczę, to nic, że różnica wysokości miała może z 50 cm, ale jak skaczę. Mocno podbudowany tą ewolucją rozważam bardziej sportowe podejście do dalszej jazdy.
Trasa nie zachwyca, bo pojawiają się fragmenty, których nikt nie lubi, brunatne kałuże po osie i gigantyczna masa błota. Na szczęście po ostatnich opadach woda nie zdążyła odparować więc konsystencja jest dość płynna i znaczna większość tej masy szybko odpada z ramy. To nie zmienia faktu, że od czasu do czasu trzeba się zatrzymać i usunąć nadmiar brudu z zawieszenia. Pojawia się kilka trudniejszych podjazdów, na których z powodu powalonych drzew nie można jechać. Spodziewałem się takiej sytuacji i nawet planowałem lapować wszystko to co pokonuje z buta, ale tych fragmentów zrobiło się tak dużo, że w pewnym momencie zwyczajnie się w tym pogubiłem. Plan był naprawdę ambitny i w założeniach zakładał mało chodzenia, zdecydowałem się nawet zabrać twarde, karbonowe, bardzo wygodne, ale jednak szosowe buty z frikowo zamontowanymi blokami. To był oczywiście błąd, bo nie zdążyłem jeszcze wjechać w prawdziwie trudne tereny, a już na kilku kamienistych odcinkach ślizgałem się jak na łyżwach.
Pierwsze kilometry do Cisnej były łatwe, jedyne trudne elementy to woda i błoto, pozostałe fragmenty, czyli seria podjazdów na Duże Jasło i Okrąglik pokonałem sprawnie, podjazdy były proste, zjazdy mało wymagające, a do tego sporo asfaltów, które pozwalały mi szosowcowi na chwilę oddechu. Nie analizowałem tego co dzieje się w stawce, po prostu starałem się przemieszczać do przodu cały czas odgrzebując z pamięci mięśniowej te wszystkie ruchy, które wykonuje się na fulu.
Dobijam do zjazdu na Przełącz nad Roztokami i nawet nie schodzę z roweru, układam ciało i puszczam hamulce. Pierwsze metry idą gładko, ale kiedy nachylenie osiąga 23% wysadza mnie z siodła. Jak zawodowy gimnastyk cudem spadam na nogi, brak tylko figury kończącej tą akrobatyczną ewolucję. Teraz już rozumiem zdziwione twarze grupy młodzieży, która na górze z dezaprobatą obserwowała moje poczynania. Jestem cały, rower też, mam w tym bardzo dużo szczęścia, bo zrobiło się niebezpiecznie, ale w gruncie rzeczy dobrze się stało, bo zaczynałem już puszczać wodze fantazji na wszystkich trudniejszych fragmentach trasy i znacznie przekraczać granicę moich umiejętności, nie wspominając o zdrowym rozsądku.
Niezależnie od tego czy wyścig jest trudny, czy prosty początek zawsze jest kozacki, wypoczęty organizm, dobra pogoda i całkiem optymistyczne perspektywy usypiają czujność. Zwalniam i zaczynam podchodzić z pokorą do każdego kolejnego kilometra.
Za Cisną robi się mniej mokro i jest przyjemnie. Lubię ten fragment, pamiętam go z czasów Transcarpatii. Wtedy robiliśmy go w drugą stronę, ale to nie szkodzi, mój mózg odświeża obrazy w głowie i całość składa w idylliczne przedstawienie. Cieszę się, że tutaj jestem. Docieram do Przełączy Żebrak i dalej na Chryszczatą. Mam za sobą nieco ponad 100 kilometrów i w tym miejscu zaczynają się kalkulacje. Nie patrzę na tracking, bo gówno widzę, ale mając za sobą ⅙ drogi staram się oszacować kiedy gdzie będę i w jakim czasie mam szanse pojawić się na mecie. To świetna gimnastyka dla mózgu, zająć go obliczeniami i dalej jak wynik nie wyjdzie satysfakcjonujący wrzucać do lewej półkuli kolejne zmienne i dane. Tak można jechać w nieskończoność, a w zasadzie to tak jeździ się ultra wyścigi. Każdy kto chociaż przez chwilę próbował sportowo podejść do ultra kolarstwa wie, że obliczenia w głowie trwają od pierwszej do ostatniej minuty jazdy i na mecie qurfa nigdy nie wchodzi tyle ile wychodziło w trakcie.
Wbrew wyliczeniom po 12 godzinach jestem w Komańczy. Robi się chłodniej i to jest ten moment, w którym nigdy nie wiem czy zmarznę. Temperatura zaczyna spadać, a z moich doświadczeń wynika, że jeśli utrzyma się nawet powyżej 10 stopni będzie mi zimno. To ciekawy proces termoregulacyjny podczas którego organizm próbuje złagodzić skutki dużych wahań temperatury. Utrzymanie stałej ciepłoty wewnątrz ciała jest procesem, a nie chwilową reakcją. Nagły spadek temperatury przy dodatkowo obniżonym poziomie cukru we krwi jest sygnałem dla organizmu, że trzeba zadbać o utrzymanie homeostazy wewnątrz ciała. Często towarzyszą temu mimowolne skurcze mięśni, które świadczą o tym, że organizm potrzebuje się rozgrzać. Dreszczy należy unikać, bo każdy skurcz wysysa znaczne zasoby energii warto więc rozważyć posiłek i dłuższy odpoczynek przed kontynuowaniem jazdy nocną.
To będzie długa noc, ale planuję przejechać ją bez zatrzymania. Zwykle nie mam problemów z jazdą w ciemności, nawet w terenie, ale głęboko w lesie, daleko od cywilizacji jest inaczej. Ilość szmerów, szelestów i dziwnych dźwięków trzyma mnie w pełnej gotowości. Wiem, że nie powinno mnie tutaj być o tej porze, to jest czyjś dom, boję się, że zwierzaki, zwłaszcza te większe mogą chcieć zaakcentować swoją obecność. Ciągłe napięcie powoduje, że nie chce mi się spać, zmysły mam wyostrzone i nawet bez okularów widzę w ciemności więcej i dalej. Jadę wąskimi ścieżkami, które wiją się między drzewami, kałuże i ukryte korzenie sprawiają mi sporo problemów, reaguje z opóźnieniem, ale w sumie nie narzekam, trasa jest w całości przejezdna.
Bliżej świtu robi się cieplej, od Grabskiej Góry, aż do Wysowej-Zdrój teren jest łagodniejszy, ale zmęczenie daje znać o sobie. Mimo, że nie ma miażdżących podjazdów to czuję się mocno wyeksploatowany. Jazda nie idzie tak jakbym chciał, każdy manewr jest dla mnie męczący i trudny, widać braki w przygotowaniu.
Na około 250 kilometrze w Wysowej temperatura osiąga 38 stopni, tak wolę. Zauważyliście na pewno, że część ultrakolarzy radzi sobie lepiej w zimnych warunkach, druga robi dobre wyniki w upałach. Z wykładów o termoregulacji pamiętam, że każdy z nas różni się ilością obwodowych receptorów ciepła i zimna, a ich ilość odpowiada za to, jak odbieramy warunki zewnętrze i czy w danej sytuacji organizm uruchomi mechanizm utraty ciepła, czy jego wytwarzania. Dochodzi do tego oczywiście adaptacja, bo zarówno do zimnych jak i gorących warunków można organizm w znacznej części przyzwyczaić. Termoreceptorów odpowiedzialnych za uczucie zimna jest na naszej skórze więcej, a moje ciało składa się chyba tylko z nich cieszę się więc, że temperatura rośnie.
Pogoda sprzyja, ale zmęczenie jest już bardzo duże, spada motywacja i ochota na dalszą jazdę, do tego rower zaczyna wydawać dziwne odgłosy, niby pykanie czy strzelanie. Pomyślałem sobie, że klątwa suportów trwa nadal i nawet się ucieszyłem, że będę miał świetną wymówkę, żeby zrezygnować z dalszej jazdy. Pomyślałem jednak, że zanim to uczynię dojadę do cywilizacji, czyli osiągnę połowę trasy w Krynicy.
Miałem plan dotrzeć tam na wczesne śniadanie pojawiam się jednak w porze późnego obiadu. Posiłek na głównym deptaku graniczy z cudem, bo ilość turystów przytłacza. Znajduje więc ustronną ropuchę, uzupełniam zapasy i podejmuję pierwszą próbę zrezygnowania z dalszej jazdy. Operatorka w telefonie nie dała się jednak złamać, a argument o hałasującym suporcie okazał się kompletnie nieskuteczny. Kończę rozmowę tradycyjnym jpdle. W sumie sam nie wiem co strzela w rowerze, ale każdy obrót lewą korbą jest niepokojący. Podejmuję drugą próbę zrezygnowania z dalszej jazdy wykonując telefon do mojego mechanika. Miałem nadzieję, że potwierdzi awarię, a wtedy jego opinia byłaby ważącą informacją w rozmowie z Operatorką. Ten jednak każe wykonać serię ruchów rowerem, skomplikowanych naciśnięć i pchnięć po czym stwierdza, że to nie suport, rozłączam się kończąc rozmowę tradycyjnym jpdle i jak zbity pies ruszam dalej w kierunku podjazdu na Jaworzynę Krynicką.
Znam tą górkę jak zresztą kilka okolicznych miałem bowiem okazje biegać po nich kilka lat temu w ramach Festiwalu Biegowego. Mimo wysokiej temperatury i dość dużego przegrzania podjazd nie miażdży, końcówka jest bardziej stroma, ale całość do schroniska pokonuje w dobrym jak na mnie stylu. Jest 17:00 i w moich założeniach jest jazda przez całą drugą noc. Odzywa się jednak głos rozsądku i decyduje się na ciepły posiłek i kilka godzin snu w schronisku. Prysznic, sen, zmiana zestawu ciuchów na nocny i przed 21:00 jestem ponownie na trasie. Zapowiada się cieplejsza noc, organizm jest wypoczęty jest więc szansa, że będzie szybciej. Nie jest. Braki techniczne znowu dają znać o sobie, tam gdzie dużo widzę i szlak jest szeroki wchodzę w prawidłowy rytm jazdy, jak tylko robi się wąsko tempo drastycznie spada. Na bazie tych doświadczeń wrzucam do głowy nową porcję danych i zaczynam ponowne szacowanie czasów przejazdu i mety.
Ze schroniska jest kawałek do góry, tam gdzie znajduje się górna stacja kolejki. Dalej jest odcinek transferowy przez Halę Łabowską na Runek, ale żeby się na niego dostać trzeba wykonać taniec omijający skrzętnie zbudowany i ogrodzony plac budowy. W nocy ciężko znaleźć oznaczenia pozwalające to ominąć walę wiec przez środek budowy z nadzieją na dotarcie do szlaku. W planach miałem chwilę postoju na Hali Łabowskiej, ale przed schroniskiem widzę dużą grupę rozbawionych alkoholem turystów, rezygnuję więc z odpoczynku i w całkiem dobrej kondycji ruszam dalej.
Pomysł z kilkoma godzinami snu na Jaworzynie był strzałem w dziesiątkę.
Zjazd do Rytro jest bolesny, miejscami 17% nachylenia skutecznie blokuje moje zapędy, zwłaszcza że chwilami zamykam ze zmęczenia oczy. Ze strzału w dziesiątkę zrobił się strzał poza tarczę, ale w gruncie rzeczy nie wiem co by było gdybym zrezygnował z odpoczynku na Jaworzynie. Robi się niebezpiecznie, po raz kolejny dociera do mnie, że technicznie mam do nadrobienia miliard lat, boję się tych szybkich zjazdów jak ognia.
Mazowiecki kolarz może przygotować siłę, może skutecznie i szybko się wspinać, może technicznie ogarniać prawie wszystko, ale nietrenowane zjazdy zawsze zostaną jego piętą Achillesową.
Dlatego każdy wyjazd w góry to oprócz wytęsknionej wspinaczki nabywanie i odblokowywanie umiejętności na zjazdach. Pozycja, balans, gear shifting, dynamika, prowadzenie, to tylko nieliczne potrzebne do efektywnej i bezpiecznej jazdy w dół składowe. Brakuje mi dużo, ale zauważam również pozytywny element, znacznie płynniejszą jazdę, nie wiem czy to złudzenie czy fakt. Ciało przyzwyczaiło się do pozycji, łatwiej balansuję, odważniej prowadzę przednie koło. Mimo, że nadal jest dramatycznie wolno to wygląda na to, że jadę płynniej, a na pewno czerpie z tej jazdy więcej przyjemności niż na początku. To jest kwestia adaptacji i aklimatyzacji do warunków, z którymi przyszło się zmierzyć. W moim przypadku, każdy start w górach wymaga około 2 dni aklimatyzacji. Tyle zwykle wystarcza, żeby organizm odgrzebał i odkurzył zmienność intensywności do jakiej trzeba ponownie przywyknąć.
W Rytro znowu wracają wspomnienia, swego czasu bowiem startowałem stąd w Biegu Rzeźnika. Tym razem mam wrażenie, że miejscowość mocno się rozwinęła, infrastruktura jest znacznie bardziej interesująca, nie ma to jednak żadnego strategicznego znaczenia, bo jest noc i jedyne co mogę zrobić to w cywilizowanych warunkach posadzić tyłek na ławce i wyjąć z torby kanapkę.
Z Rytro na Przełęcz Żlobki i Wielki Rogacz trzeba pokonać 800 metrów w pionie na dystansie ponad 12 kilometrów. Początkowo jest łagodnie, ale bliżej końca tego odcinka nachylenie waha się miejscami między 10 a 17%. Morduje to strasznie, a za przełączą Gromadzką wpadam na ścieżką, którą kilka lat temu w ramach Race Through Poland jechałem w kierunku Obidzy, wtedy jednak na karbonowych kołach stojących na GP5000 w rozmiarze 28. Dzisiaj, mimo że w drugim kierunku to jest znacznie wygodniej, Vittoria Barzo i Mezcal w rozmiarze 2.35 dają znacznie więcej komfortu.
Do Szczawnicy mam około 20 kilometrów i marzę o tym, żeby pojawić się tam na śniadaniu, ciepłym sadzonym jajku leżącym na chruście z bekonu. Na miejscu jestem po 46 godzinach od startu, równo o 7 rano. Po raz pierwszy obliczenia zgodziły się z rzeczywistością. Pora dobra, ale śniadanio podajnie są jeszcze zamknięte, jeżdżę w jedną i drugą stroną po głównej ulicy aż wpadam do żabki, w której Pani Sprzedawczyni wykłada dopiero co wyjęte z pieca bułki. Doposażam się w parówki, jogurty i trochę słodkości, siadam po drugiej stronie ulicy na ławce i z apetytem konsumuję. To jest dobry moment, żeby zrzucić nocną zmianę ubrań i dalej pojechać na krótko. Z pełnymi ustami zsuwam długie spodnie i próbuję naciągnąć krótkie. Okazuje się, że wersja spodenek z kieszeniami zaplątała kieszenie i szelki przez co błyskawiczne zakrycie tyłka okazuje się niemożliwe. Po przeciwnej stronie z zaciekawieniem przygląda mi się Pani z żabki, a z parku spogląda na mnie zdziwiony staruszek, który wyszedł na poranny spacer z psem. Już wiele razy w obleganych i uczęszczanych miejscach wystawiałem tyłek publicznie więc nawet się specjalnie nie zestresowałem. Zawsze mam tylko obawę, że w końcu kiedyś wyląduję na jutubie.
Ze Szczawnicy ruszam w kierunku Turbacza, 51km zajmuje mi ponad 5h, blisko 2200 metrów w pionie wyciska ze mnie resztki sił. W głowie kiełkuje nadzieja na dobre miejsce na postój, bo trasa wiedzie w okolicach Ochotnicy Dolnej, którą dobrze znam. W pamięci odgrzebuję miejsca, gdzie można dobrze zjeść i chwilę odpocząć. Wjeżdżam na jakby parkową ścieżkę i już mam nadzieję, że zaraz powita mnie znajoma cywilizacja. Niestety droga wiedzie dalej, delikatnie do góry, w końcu odbija w prawo i zaczyna się prawdziwa rzeźnia. Dopiero po paru godzinach na Turbaczu orientuję się, że ten Lewiatan co go znam to go nie było, a wyimaginowana trasa przez Ochotnicę to tylko kreacja mojego mózgu. Ten właściwy podjazd na Turbacz tak naprawdę nie jest trudny, bo na blisko 15km jest zaledwie 650 metrów do góry ze średnim nachyleniem nie przekraczającym 4%, ale wyciska to ze mnie sporo życia. Do schroniska dojeżdżam w towarzystwie kolegi, którego żona jedzie gdzieś z tyłu, chwilę gadamy i razem zjadamy obiad. To miła odmiana móc z kimś polamentować nad trudami tej wyprawy.
Nie jest późno, ale działam takim samym schematem jak na Jaworzynie Krynickiej, kładę się na 3 godziny spać. Obsługa schroniska bezpiecznie zamyka rower w garażu i w 8 gwiazdkowym, czy jak wolicie 8 osobowym pokoju ze standardowo gołym tyłkiem pod obleczonym kocem próbuję zasnąć. Jest ciężko, bo towarzyszy mi para staruszków, która najwyraźniej nie słyszy co do siebie mówi, do tego kursują w tą i z powrotem trzaskając drzwiami. Jestem poirytowany sytuacją, ale trudno mieć do nich pretensję, bo za oknem jest jeszcze widno. Przed 21:00 para układa się do snu, a wtedy ja zaczynam swoje szykowanie do drogi, rozpalam wszystkie światła, szuram, chrząkam kręcę się z kibla do kibla, obstukuje buty, stękam i stukam blokami o podłogę. Ząb za ząb. W końcu ruszam, ale pierwsze kilometry schodzą na refleksji, że kawał gbura i złośnika ze mnie. Oni mi kibicowali, a ja ich tak potraktowałem. Nie wracam na Turbacz z przeprosinami.
Przede mną Wielka Racza i usypane ruchome głazowisko. Wjeżdżałem z kumplami na tą górkę ze sto milionów razy, ale te ruchome kamulce są dla mnie nowością. To od tego momentu zaczynam się zastanawiać, dlaczego ścieżki górskie są usypane kamieniami i głazami. Na pewno wiedzieli, że będę tędy jechał i dosypali świeżych ruchomych kamulców, żeby totalnie upodlić mój organizm. Jestem mega wkurzony, bo wiem, że będę to w wielu miejscach szedł i muszę wrzucić do procesora nowe dane do obliczeń.
Nie będę ukrywał to było nocne podejście na Wielką Raczę i trwało 3 czy 4 razy dłużej niż planowałem. Po raz kolejny zdałem sobie sprawę jak słaby jestem technicznie. Na górze noc i ani żywego ducha tylko wiatr skutecznie zabijał ciszę. Znajduje szlak prowadzący w dół, wsiadam na rower i ruszam dalej. W głowie cały czas dźwięczy pytanie który debil wysypał tutaj te kamienie.
Na zjeździe pojawia się towarzystwo. Dołączył do mnie Tomek. Jechał dokładnie takim samym tempem co ja, technicznie nie był dużo lepszy, ale z rozmowy wywnioskowałem, że lubi zjazdy w nocy, bo widzi większe kamienie i łatwiej mu wybierać kierunek natarcia na przeszkody. Tak naprawdę to sporo gadaliśmy, gównie na temat tych luźnych kamieni leżących na zjeździe. Chwilami rozjeżdżaliśmy się na kilkaset metrów, ale w trudniejszych miejscach zawsze pojawiał się z boku. Dobry kompan, rozmawiał ze mną wtedy, kiedy chciałem, kiedy potrzebowałem chwili spokoju w ciszy, milczał. W takim towarzystwie mógłbym jechać aż do mety. Nie wiem na jakim był rowerze, ale był żółty podobnie jak mój Scott.
Podjazd na Wielką Raczę i zjazd wydawały mi się straszne, sam nie wiem dlaczego. Może pora miała na to wpływ, a na pewno fragment mocno zalesionego szlaku w dół. Jechałem tam tylko krótkimi fragmentami, bo zwyczajnie nic nie widziałem, nie znałem tego miejsca, nigdy tu nie byłem i nie wiedziałem czego mogę się spodziewać za kolejnym krzakiem. Wszędzie, gdzie spojrzałem było ciemno, czarna noc, żadna miejska łuna nie burzyła tego dość przerażającego krajobrazu. Tylko gwiazdy i czołówka dawały nadzieję, że dalsza droga wiedzie we właściwym kierunku. Tomek zniknął, gdzieś na zjeździe i nie widziałem jego świateł w oddali. W pewnym momencie zacząłem się mocno zastanawiać, czy jestem w dobrym miejscu, może Tomek pojechał właściwym kursem, a ja zabłądziłem? W lesie, w nocy łatwo o takie dylematy. Usilnie szukałem potwierdzenia, że jestem w dobrym miejscu. W końcu na kilku mocno obrośniętych fragmentach szlaku zauważyłem świeże ślady opon rowerowych. Jest dobrze drogi Winetou pomyślałem i spokojnie poruszałem się kursem dalej.
Końcówkę zjazdu robię już w towarzystwie Tomka, cały czas wymieniamy uwagi na temat trudności całego tego przedsięwzięcia. Po 10 kilometrach jadąc wzdłuż granicy ze Słowacją nawigacja zaczyna wariować, a ja zjeżdżam ze szlaku. Później jak to analizuję na mapie to faktycznie ten fragment jest dość prosty, ale zwalone drzewo i gigantyczne poletko wycinki wyrzuca mnie mocno w dół zbocza. To jest mniej więcej na wysokości Magury więc zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od mety. Chciałem zapytać Tomka co pokazuje u niego nawigacja, ale jego nie ma, pojechał. Zostałem sam chodząc w kółko, naprawdę się zgubiłem. W końcu zdrowy rozsądek podpowiada powrót do miejsca, w którym zboczyłem. Wracam i ruszam w innym kierunku, po kilkunastu minutach znajduję szlak a nawigacja wskakuje na kurs, uff jest dobrze, pojawia się też Tomek, ale rozmowa się nie klei, bo jestem tak zmęczony że miejscami zarzucam rowerem. Zjeżdżamy razem do fragmentu szosy i blisko świtu informuję kolegę, że muszę się zatrzymać na 20-30 minut snu. Noc jest ciepła, nie muszę więc szukać szczególnego miejsca. Zatrzymujemy się razem przy drewnianym małym budynku, za którym poukładane są materiały budowalne. Domyślam się, że to jest jakaś baza wypadowa drogowców lub tych co wysypują te kamienie na szlakach. Tomek oprowadza mnie wokoło pokazując, gdzie jest toaleta, co jest składowane za budynkiem i gdzie lepiej nie chodzić. Wygląda na to, że już tu był i zna to miejsce, mam naprawdę kupę szczęścia, że jest ze mną. Siadam na werandzie i zasypiam, budzi mnie chłód i drgawki. Obok śpi Tomek, ale musimy ruszać, bo za chwilę zacznie świtać i zrobiło się chłodno. Kolega podaje mi moją kurtkę i stanowczo sugeruje, żebym ją założył, bez mrugnięcia okiem robię co każe.
Staczamy się chwilę asfaltem i w okolicy 580 kilometra odbijamy na kamienisty podjazd w kierunku Kopca. Jestem mocno zmulony, nie odpocząłem wystarczająco, w głowie majaczy świt, a ja nie mam siły przepychać korb. Nie dam rady – mówię do kolegi, nie podjadę tego, muszę to zrobić z buta. Tomek patrzy ze zdziwieniem i odpowiada – stary jesteś dobry, a na pewno lepszy ode mnie, wskakuj na rower to jest prosty podjazd. Wskakuję i ruszam, po dwóch czy trzech metrach ruchome podłoże powoduje, że spadam z roweru, lewa stopa ląduje tak niefortunnie, że paznokcie dwóch małych palców zaczepiają o górną część buta i zostają wyrwane do góry razem ze skórą. Wyję z bólu, błyskawicznie zdejmuję buta i oceniam straty, krwi nie ma, ale ból jest niewyobrażalny. Siedzę na kamieniach z jedną gołą stopą i zastanawiam się co tu tak naprawdę się odpierdala. Gdzie ja jestem i z kim jestem, co ja tutaj robię, przecież za kilka dni wyjeżdżam z moimi dziewczynami na słoneczny urlop. Powinienem być tam z nimi, a nie tu. Wszystko wokoło jest jakby dobrej jakości snem. Stoję i nie wierzę w stan, do którego się doprowadziłem, dociera do mnie, że moja psychika zaczyna grać ze mną w szachy. Wyciągam z torby 2 batony zjadam jeden po drugim, poprawiam żelem i stoję - czekam. Las zaczyna robić się bardziej zielony, coraz więcej dźwięków do mnie dociera, kolega Tomek rozpływa się we mgle i znika. Wszystkie diabelskie wytwory mojej wyobraźni ustępują realnemu światu. Czas dotrzeć do mety i wracać do domu. Jeszcze w sporym amoku, ale świadomy zadania wjeżdżam na Rachowiec, zrzucam bardziej śmierdzące cichy i zakładam mniej śmierdzące, a raczej śmierdzące z torby.
Nadal jestem jak w narkotykowym transie, jadę, ale w głowie mam tylko urlop i nieprawdopodobność sytuacji, w której się znalazłem. To wszystko jest już realne, ale przypomina bardzo realny sen, chcę wracać do domu. W okolicy Ochodzity i Tynioka następuję pobudka totalna, bo ilość wykonanych pieszo kroków przekracza granice wytrzymałości skóry, coś pęka, a ja czuję jakby wewnątrz prawego buta rozlała się ciepła krew. Patrzę na but w oczekiwaniu czerwonych plam na białym materiale, nawet tam nie zaglądam bo ból jest taki, że każde dotknięcie skorupy buta przeszywa do czubka głowy. Jak się później okazało z pękniętych bąbli rozlał się płyn. Nic z tym wtedy nie mogłem zrobić, obie stopy mogły pracować w miarę bezboleśnie tylko leżąc na pedałach.
Na Baraniej Górze jak zawsze jest przyjemnie, signle i sporo zacienionej jazdy dają mnóstwo frajdy, ale wiem, że przede mną Skrzyczne. Ostatni wysiłek i ostatni podjazd, w głowie już projektuję styl w jakim wjadę na metę. Na górze, jak zwykle na końcu podejmuję błędną decyzję i puszczam się złym zjazdem do Szczyrku. Wpadam w krzaki i jadę dokładnie pod linami kolejki do momentu, kiedy robi się tak trudno, że zaliczam kolejną efektowną wywrotkę. Z gondoli kolejki krzyczą do mnie ludzie, nic nie słyszę, podnoszę się, zbieram majdan i przenoszę rower na właściwy kurs.
Jadę w dół, pod kołami tańczą kamienie, w ustach chrzęści kurz, hamulce zaczynają wyć z bólu, to nie jest moja bajka. Wpadam do Szczyrku i wlatuję na taras jakiejś knajpy blisko wyciągu z rękami uniesionymi w geście zwycięstwa. Goście patrzą na mnie ze zdziwieniem, ja na nawigację – qurfa to nie tutaj. I dalej znowu w dół i kawałek do góry, taki lokalny fragment dla kompletnego pozbawienia człowieczeństwa. W końcu wpadam w cywilizację i w towarzystwie kolarskiej eskorty toczę się do mety. To koniec. Nareszcie :)
Jako dziewiąty zdobywam metę, zważywszy na rodzaj trasy i moje umiejętności to bardzo dobry wynik. Wiem, że stać mnie na więcej, ale jak pisałem wcześniej, na starcie stanąłem bez oczekiwań, chciałem tutaj zwyczajnie dojechać. Jestem szczęśliwy. Zrobiłem to.
Długo zastanawiałem się jak ocenić tą imprezę, czy szala przeważa się po stronie pozytywów czy negatywów. Dla kolarzy mojego kalibru to trudna trasa, bolało mnie bardzo, że w wielu miejscach byłem zmuszony do zejścia z roweru, traciłem flow. To zasadniczo jedyny minus, który zauważyłem, ale jest on pochodną moich wątpliwych umiejętności technicznych. Sama trasa została poprowadzona ciekawymi i malowniczymi zakątkami naszego kraju. Przepiękne góry, dzikie ścieżki, samotność i te widoki rekompensują wszystkie niewygody. Polecam gorąco, warto od czasu do czasu zmierzyć się z czymś, co jest ekstremalnie wymagające. Czy wrócę na tą trasę? Hmm kto wie – teraz już mam rower i cały rok na poprawę tego co zawiodło 😊
#ultratrack
Strona stworzona w kreatorze stron internetowych WebWave